wtorek, 1 marca 2011

wciąż jestem do tyłu.

Miałyśmy pewną zmianę w pracy.
Mianowicie pracowałyśmy gdzie indziej. Choć w sumie to, że pracowałyśmy to bardzo dużo powiedziane.

Plan był taki.

Kierunek Curepipe (aż samo się prosi, żeby mówić o Kurzej Pipie, dlatego czasem będę tak ładnie nazywać, tę jakże piękną miejscowość). Niby wszystko ok, tylko jesteśmy same z Karoliną, bo Thea choruje. Problem polegał na tym, że tylko ona wiedziała, gdzie jedziemy dokładnie i z kim mamy się spotkać.
Całe szczęście miałyśmy numer do Patrici 1 i Patrici 2, które się nami zajmują.

Na wszelki wypadek o 8 żadna z nich nie odbiera, bo po co.
W końcu udało nam się dodzwonić i wiemy, że musimy jechac do Rose Hill. W sumie to wiedziałyśmy to już wcześniej, ale nie wiedziałyśmy, co dalej. Z informacji posiadanych na tamtą chwilę miałyśmy jeszcze to, że mamy być tam na 10 (tam to Kościół Sainte Helene w Curepipe).

Po dobrych kilku próbach dodzwonienia się do kogoś, kogokolwiek - udaje nam się.
Dowiadujemy się, że za pół godziny Patricia 2 oddzwoni. A, że dowiedziałyśmy się tego akurat stojąc pod damskim salonem fryzjerskim - Karolina podejmuje decyzje życia i idzie się ostrzyc.
Cena - 80 rupii. Czyli 8 złotych. Gdzie jeszcze strzygą za 2 euro?!

Na marginesie. Sama nigdy nie odważyłabym się na coś takiego. Bo mnie nie zrozumie Pani z nożyczkami i mam przechlapane! Ginę od cięcia prostego, bądź krzywego, którego akurat nie chce! O nie, nie moi mili, o nie!

Strzyżenie zakończone jednak sukcesem.
Podzieliłam się wątpliwościami o tym, że sama z usług fryzjerskich za granicą bym nie skorzystała. Powiedziałam, że bałabym się, że zrobią mi kupę na głowie. Na to Karolina, że jak już się ma kupę, jak w jej przypadku, to nie ma nawet czym ryzykować. Chyba słuszna uwaga, jeśli patrzeć na to z tej strony...

Jednak nie o dywagacje fryzjerskie tu chodzi.

Jedziemy w końcu do Kurzej Pipy. Pani zadzwoniła, znamy destynację.
Przystanek przy Kościele.
Proszę więc Pana Kasownika, żeby dał nam znać gdzie mamy wysiąść.
Jasne, oczywiście, nie ma problemu.
Nie wiem co mnie trzymało w niepewności, żeby mu nie ufać. Niczym pies na polowaniu wyglądałam przez okno, szukając czegokolwiek.
I znalazłam! Kościół Sainte Helene w momencie, jak już go mijałyśmy. Ten Cymbał oczywiście nam nie powiedział. Ehhh, czas zacząć się przyzwyczajać.

Nieważne.

Jesteśmy na miejscu. Przyszła po nas bardzo miła Pani, zaprowadziła do siedziby tamtejszego Caritasu. No wszystko dobrze, tylko gdzie jest Patricia 2, która ma z nami spotkanie?!

"Poczekajcie chwilę, zaraz skończy inne spotkanie."
Czekamy.

Pani nam opowiada czym ona się zajmuje.
Czekamy.

Pani nam opowiada czym tamtejszy Caritas się zajmuje.
Czekamy.

Pani ma jakiegoś interesanta, przyjmuje go, tłumaczy, daje coś do jedzenia.
Czekamy.

Nudzi nam się.
Czekamy.

Dowiadujemy się, że Patricia 2, na 10 była umówiona z nami i z tymi drugimi.
Czekamy.

Wychodzimy na dwór.
Czekamy.

Dla odmiany znów czekamy.


JEST! SKOŃCZYŁO SIĘ! IDZIEMY! po 2 godzinach...

Nasze spotkanie przebiegło mniej więcej tak.

Skąd jesteśmy, co tu robimy, na jak długo, czy podoba nam się Mauritius i o której możemy przyjechać następnego dnia. A i żebyśmy miały zakryte ramiona, bo jak mamy pracować na plantacji to żeby nas słońce nie zjarało.

Wychodzimy.

Czy ktoś mi powie, dlaczego jechałam tam 2 autobusami przez 1,5 godziny i czekałam 2 godziny po to, żeby pogadać sobie przez 8 minut z Patricią 2, o tym co mogła nam powiedzieć przez telefon?!
NIE!
To pozostanie zagadką. Bardzo, bardzo, bardzo denerwujacą i irytującą zagadką...

Chciałam kogoś zastrzelić. Wybitnie chciałam.



W ramach rozrywki, jakieś 6 minut później wsiadłam sobie do autobusu do Port Louis.
A co! Autobusy przecież lubię!
Express, więc nie byle co!

Spotkanie z Kasią. Decyzja, że jedziemy do Grand Baie.
Na zakupy.
I po informację o nurkach!
No i możemy zahaczyć o drinka...

Jednak zanim to nastąpiło, niemiła niespodzianka.
Dzwoniła Mama Kasi, żeby jej powiedzieć, że jej były chłopak wyprowadził się z jej mieszkania.
No chyba chłopak zapomniał jej o tym powiedzieć.
Trochę żałosne.

W zaistniałej sytuacji - drink jest obowiązkowy.
Na jego rzecz, zrezygnowałyśmy z zakupów.

Udało nam się za to zasięgnąć informacji w kwestiach nurków. Cenne się one okazały, zostaną niebawem wykorzystane. Nioch, nioch, nioch.

Zbałaganiłyśmy tam resztę czasu na drinku i lodach i do domu. 2 autobusy i korki znów czekają. Pyszności!
Dla odmiany łapie nas ulewa.

ciężkie jest życie w raju!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz