czwartek, 17 marca 2011

to może na drinka?

I w taki raczej nudny sposób minęła nam połowa tygodnia. W czwartek w pracy zaczęły się przygotowania do sobotniego dnia niepodległości.

Z tej okazji dzieciaki dostały flagi, żeby w taki prosty sposób świętować. Miały też śpiewać hymn, ale to akurat okazało się tych warunkach dość trudne, bo flagi chyba były zbyt interesujące, żeby ustać w miejscu…

Trzeba przyznać, że było to mocno urocze.

Po pracy jak zawsze czas na przyjemność. Czytaj plażę. Razem z Mashą i Karoliną jak zawsze wybrałyśmy się na Trou aux Biches.

Przyznam się bez bicia, że tego dnia nadrabiałam wpisy i siedząc w autobusie pisałam kolejne posty, Miny ludzi siedzących obok mnie- niezapomniane! Wrażenie jakie wywierał na nich tekst pisany po polsku, nieprzeciętne. Z wielkim zainteresowaniem czytali, obawiam się że jednak, nic nie rozumiejąc. Bywa.

Jednak jechałyśmy i plaża jak to plaża. Było co najmniej gorąco. Bardzo gorąco. Na wszelki wypadek tego dnia zapomniałam też telefonu z domu i Masha kochana mi go przywiozła. A tam zaproszenie dla nas na drinka! No to jak nie skorzystać.

Po kąpieli udałyśmy się do Port Louis. Chyba nie muszę pisać, że Syro czekał na nas tylko 2 godziny. Nie, nie muszę, na pewno.

Ja i tak siedząc w autobusie, bardzo produktywnie spożytkowałam czas – pisząc. Chociaż się nie nudziłam jak zawsze. Rzadko jednak się trafia na tak powolnego kierowcę jak tym razem, ale jak się spieszyłyśmy – to się udało.

W końcu jednak udało nam się dotrzeć. Po niezapomnianej jak zawsze drodze.

Nie można też powiedzieć, żebyśmy siedzieli tam dość długo. Bo okazało się, że Syro umówił się na kolację z dziewczyną, która akurat tego dnia przyjechała do jego domu, z Niemiec. Na wszelki wypadek ona jest Niemką, on jest holendrem, studiują na jednym uniwersytecie, na jednym kierunki i nigdy nawet się nie widzieli. Chyba też są na jednym roku…

Zapadła decyzja, ze jedziemy do Rose Hill i tam coś zjemy. Bo Syro zna tam jakieś miejsce, które jest zawsze otwarte i dobrze i tanio gotują.

No to wiadomo, autobus i sruuu. Dojeżdżamy, następuje przejęcie Niemki i szukamy knajpy. Chodzimy, chodzimy, powinna gdzieś tu być. Ale jakoś nie ma. Czyli nie muszę pisać, że była zamknięta? Tak, właśnie ta, która jest otwarta zawsze. Czyli wracamy na głodniaka do domu. Dobrze, że chociaż tam czekał obiad. Ufff!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz