W piątek byłyśmy znów w Kurzej Pipie!
To była długo wyczekiwana wizyta na plantacji, gdzie razem z innymi miałyśmy pracować na polu.
Przygotowane byłyśmy bardzo dobrze.
Zakryte buty, zakryte ramiona, czapki.
Czyli wedle zaleceń, wszystko spełnione.
Na Pana Szefa od plantacji O'Connor czekałyśmy krótko, bo tylko z 15 minut.
pryszcz.
Zabrał nas samochodem na miejsce i wytłumaczył wszystko jak działa.
Plantacja powstała dzięki Unii Europejskiej. Ona zainwestowała, projekt wypalił, więc już sobie poszła (z tego co wiem, znów Bruksela będzie maczać swoje paluchy w tych rejonach, i to niedługo).
Pan Szef pokazał kury. Pokazał bakłażany. Kapustę, banany, litchi, passion fruit, marchewkę, pietruszkę, papaję. Pokazał wszystko co się tam hoduje.
Zapomniał tylko, że naprawdę chciałyśmy pomóc...
Dlatego dostałyśmy sok i zostałyśmy usadzone w domku, z prośbą o poczekanie, bo zabierze nas na przejażdżkę po okolicy.
Tak się skończyła nasza praca na plantacji.
20 zdjęciami...
Ale nie można narzekać, pojechałyśmy przecież do Grand Bassin. Pisałam już o nim. Niewiele się zmienił do niedzieli, więc pomijam.
Wylądowałyśmy później ponownie w Kurzej Pipie, tym razem w centrum.
Niewyobrażalnie brzydkie miejsce. Serio.
Ale w budzie okolicznej (nazwa piękna ''Balroop Hotel&Take Away'' - ktoś chyba długo nad tym myślał), brzydszej niż samo miasto, dawali dobre, wyśmienite Mine Frite (smażony makaron).
Warto było, warto.
Później kupiłam sobie banany.
2 rupie za sztukę. Czyli w przybliżeniu 20 groszy. Choć chyba nawet ciut mniej.
Smakowitości!
No i później najlepsze.
Czyli autobus.
Wybrałyśmy bezbłędnie - bezpośredni do Roches Brunes.
Przejażdżka w słońcu trwała raptem 1,5 godziny.
To zdecydowanie nie wymaga komentarza.
Myślałam, że zginęłam już po 20 minutach. Śmiercią tragiczną, bo z przyklejenia się do fotela.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz