poniedziałek, 31 stycznia 2011

Materac!

Materac. To dopiero coś!

Obudziłam się po pierwszej nocy spędzonej na nowym materacu.
ROZKOSZ!
Rozkosz taka, że nie wiem jak się nazywam.
Nie wiem też, czy głowę mam na górze, czy na dole, która strona jest prawa, a która lewa.

Kto pozwolił im robić materace z pianki?!
Człowiek leży jak na kamieniu, no niech będzie, można spać na twardym. Ale co to znaczy, że jeśli się leży na plecach, później się przekręci, to pod kolanem ma się dziurę, którą zrobił, a raczej "wyleżał" jego własny tyłek?! Pytam się!

Czując się jak stary, połamany dziad (choć w sumie nie wiem jak czuje się stary, połamany dziad), ale wyobrażam sobie, że wszystko boli go jak mnie, zaczynam nowy dzień na Mauritiusie.


Hej przygodo!

dzień drugi pora rozpocząć

Noc na obrusie - niezapomniana.
Sądzę, że duża zasługę należy przypisać liniom Air Mauritius (serdeczne pozdrawiam wspominane już stewardessy) i 12 godzinom, które zabrały z mojego życia.

Ale nie w tym rzecz, wracamy do spraw wyspy.

Noc nazwijmy wyspaną.
Materac mający 1cm grubości spisał się na medal. Razem z frędzlami.

Kolejne starcie - internet. Jednak 1:0 dla mnie połączenie zostało nawiązane i co ważniejsze - utrzymane.

Wyzwanie numer dwa na dzień numer dwa - prysznic. Konfrontacja także zakończona sukcesem , udało mi się wziąć prysznic, była woda, która tu - w czasie pory suchej, nie jest dostarczana do naszych słodkich, brudnych domków, szczególnie w porach, w której się jej potrzebuje.

Niemniej po prysznicu większej części naszej komuny, pada komenda "PLAŻA"

No jasne, że plaża, w końcu wyspa musi nadrobić wczorajszą wpadkę.
Jednak, żeby dotrzeć na wymarzone Grand Baye, należy skorzystać z usług komunikacji miejskiej, bądź wyspiarskiej. I to 2 razy.

Odcinek pierwszy: slumsy - Port Louis. Port Louis to stolica wyspy, wciąż przeze mnie nieodkryta, jednak jej zapach już znam. Określiłabym jako zbliżony do mięsa leżącego od dobrych kilku godzin w pełnym słońcu. Tak więc ten niewątpliwy walor miasta można pominąć.

Jednak zanim się znalazłyśmy w mieście niezbędna była podróż autobusem. Przyjemność ta kosztuje 28 rupii, co daje nam mniej więcej 3 złote. Jak się to podliczy, to jazda autobusem będzie tu graniczyć wręcz z rozpustą, gdyż pochłonie sporą cześć budżetu. Ale, ale, wracając do sedna.

Autobus jaki jest każdy widzi. Ale nie te tutaj. To, że jadą zaliczam do sfery kolejnych sukcesów. Drzwi powinny się zamykać i otwierać automatycznie. Tak jednak nie jest, rządzi nimi Pan od sprzedaży biletów. Po tym jak otworzą się poprzez działanie siły jakiejś (no wychodzi moja ignorancja w kwestii praw fizyki, nie wiem jaka siła otwiera te drzwi na zakrętach), Pan podchodzi i zamyka. Krótka piłka.

Dojeżdżamy do miasta i musimy dojść na kolejną pętlę. Niech będzie, że to pętla. Dziesiątki autobusów, każdy jedzie w inna stronę, osobiście uważam, że nie do ogarnięcia jest to skąd i dokąd. Maurytyjczycy jednak się orientują, więc chwała im za to. Złapałyśmy jakiegoś tubylca, skąd będzie coś co nas zawiezie na plaże. Powiedział, okazało się to prawdą.
Czyli Vamos a la playa!
Bilet zapłacony, wszystko pięknie. Tłum i ścisk, ale przecież nie chodzi o warunki podróży, a ich cel. Wyjeżdżamy z miasta, mijamy małe miasteczka. Zdjęcia porobione, jednak nie da się ich tu wrzucić, ze względu na jakość połączenia. Ale to do nadrobienia.
Z powodu zdjęć było też zamieszanie. Pan Biletowy przyleciał, że robiłam zdjęcia jakiejś światyni. No co miałam powiedzieć, że nie, jak tak? No to, żebym dała jakiś datek na budowę kolejnej (a może i tej samej?!). Sprawdziłam ile dawali inni, mówię, że dam, niech mu będzie. 25 rupii zapisane jako datek, może umieszczą moje nazwisko w księdze darczyńców?! Okaże się.

W końcu dojeżdżamy na plaże. Nosi romantyczną nazwę Trou aux biches.
Z serii zabawy językowe: dodajemy "t" w słowie biches, otrzymujemy francusko-angielską mieszkankę "dziury w ..." no właśnie, każdy już wie w czym, choć może bardziej odpowiednie byłoby w kim...

Plaża.

TAK.

To jest plaża z katalogów. Pełnia szczęścia, wiemy dlaczego wybrałyśmy projekt walki z biedą. Te kilka godzin spędzonych tam, należy do nas. Turkusowa woda, drobny piasek, słońce. Więcej chcieć nie można. (no dobrze było jeszcze świeże mango)

Po plaży - mały obiad w okolicznej knajpie. A tam standard - kelner nic nie rozumie, przynosi co chce. Jednak wszystko znika, czas na powrót.

No i tu się zaczyna.
Początek drogi ma ręce i nogi, smiechy, żarciki - jedziemy. Ponieważ jest duszno i parno, jadąc suszymy ręczniki, robiąc z nich peleryny. Radości co niemiara. Do momentu aż wsiada delikwent w pomarańczowej czapce.
Przysiada się do nas i po jakimś czasie zaczyna się robić niezbyt miło. Ze strony koleżanki pada "What's the f*ck with you", rekacja kierowcy natychmiastowa - kazał mu się przesiąść.
W tym momencie zaczyna się też korek.
Korek oznacza zło, bo do slumsów ostatni autobus jest o 18.30. Później umarł w butach - nie ma nic.
Stoimy i stoimy, w końcu coś się rusza. Pędzimy jak dzicy do miasta (dobre drogi to jednak tylko te główne), wszystko nam się w związku z tym o wszystko obija, ale docieramy do celu.
Jest 18.22. Cała droga zajęła nam raptem 1.50h... Czyli zostaje nam 8 minut na przejście. Nie jest dobrze, ale co zrobić. Leeeeecimy!

Po drodze, kolejna przyjemność. Zamknięty już targ. Śmierdzi nieprzeciętnie, więc jakieś 200 metrów trzeba pokonać na bezdechu. Udaje się.
Kolejna niespodzianka - głowa.
Na środku chodnika leży rozkładająca się już głowa owcy. Widok nieprzeciętny. Nie polecam.
Mijamy głowę i znów pędem na autobus.
Jesteśmy na czas. A w sumie to nawet przed nim. Autobus odjeżdża o 18.40, a my byłyśmy o 18.29. No świat i ludzie.
Wsiadamy, jedziemy i jesteśmy w końcu na miejscu.

W domu - nowi goście. 2 Hindusów, Chinka i Kanadyjka. Mają farta, bo już są łóżka. Jedno na wstępie przejmuje osobiście, bo jednak wizja spania spania na materacu grubości jednego centymetra nie napawa mnie przesadnio optymizmem.

Wszyscy mili, choć Chinka mówi, że ''I'm not internet user", ale w sumie jej sprawa. Za to kanadyjski bagaż zaginął i może być wszędzie. Kto wie, jakiś Meksyk lub Syjon? Zobaczymy jak już przyleci.

No to w sumie tyle na dziś. Łóżko, nowy materac i obrus czekają!




P.S. Tu nie ma kotów!

czas na dzień drugi

Noc na obrusie - niezapomniana.
Sądzę, że duża zasługę należy przypisać liniom Air Mauritius (serdeczne pozdrawiam wspominane już stewardessy) i 12 godzinom, które zabrały z mojego życia.

Tak czy inaczej, pierwsza noc na wyspie należy do wyspanych.

Kolejny etap - walka z internetem. w rezultacie 1:0 dla mnie, co oznacza kolejny sukces. Ale na tym nie koniec! Udało mi się nawet wziąć prysznic rano, co wcale nie jest takie oczywiste.
Pora sucha to wspaniały czas, kiedy woda w kranach w ciągu dnia cudownie wysycha.
Jednak nie warto się rozdrabniać.

Siedzimy, siedzimy i pada propozycja PLAŻA. Czyli co? Szansa dla wyspy na nadrobienie wczorajszych doświadczeń.
A zatem dziś kierunek Grand Baye.
Żeby się tam dostać wystarczy przejażdżka dwoma autobusami. A tu autobus z powodzeniem można nazwać wyzwaniem.

Jako osoba nie będąca w posiadaniu rupii, zapożyczam się na bilet, co kosztuje mnie niecałe 3 złote. W sumie bilety wyjdą nam jedną z najdroższych rozrywek w czasie naszego pobytu. Biletowa rozpusta powiedziałabym nawet.
Ale jedziemy. Sztuczna skóra na siedzeniach przyjemnie przykleja się do nas, ale jesteśmy (6 dziewczyn) dzielne i udajemy, że nic nam nie doskwiera.
Jest całkiem nieźle, udaje nam się dotrzeć do miasta (do stolicy wyspy, do Port Louis) bez większych problemów (okazuje się, że drzwi zamykane ręcznie - a otwierane siłą jakąś, no nie jestem jednak dobra z fizyki jak widać - nie są żadną przeszkodą w podróżowaniu po tej wyspie.

Wysiadka z limuzyny pachnącej konwaliami i czas na kolejną przeprawę. Trzeba znaleźć drugi autobus na innej pętli. O ile można było to nazwać pętlą. Autobusy w nieskończonych ilościach jadące nie wiadomo gdzie.
Po milionie zadanych pytań udaje nam się znaleźć kolejny, którego destynacją jest nasza plaża.

niedziela, 30 stycznia 2011

Przygotowanie i podróż. Czyli rzeczy wątpliwie najprzyjemniejsze

Środek zimy. W Warszawie panuje przyjazna każdemu stworzeniu temperatura -9. Czyli niebawem nastąpi zmiana na +30. Różnica prawie 40 stopni to czysta przyjemność. Radość w sercu każdego powinna rozgrzewać je w ciągu sekundy. Jednak zanim to nastąpi, należy się do tego odpowiednio przygotować.

Co zabrać na Mauritius?

Wiadomo. Kostiumy, ręczniki, klapki, krótkie spodnie itp... Nie można jednak zapominać w jakim celu udaje się na rajską wyspę.
Wolontariat to nie przelewki! Dlatego zabrałam ze sobą krówki, żeby biednym dzieciom było słodko w ich małych brzuszkach, a ciągutka powyrywała im ich małe ząbki. Ok, nie pomyśłałam, że krówki w innym klimacie mogą być niebezpieczne!

Jednak oprócz tego należy pamiętać o masie medykamentów - zaopatrzona głównie w środek o pięknej nazwie ProBacti, mogłam przystąpić do kolejnego etapu pakowania.

Ponieważ musiałam zapakować się tylko w jedną torbę do 20 kg, nastąpić musiała redukcja rzeczy planowanych do zabrania.
Zrezygnowałam z jakichkolwiek wyższych butów niż 0,5cm, bo za dużo ważą (i tak nie wiem gdzie miałabym w nich chodzić, więc dobrze się stało), nie zabrałam nic co chroni przed deszczem (jak się później okaże był to zasadniczy błąd!), spakowałam za to 2 pary jeansów licząc, że kiedyś się przydadzą. W to akurat wątpię.

Po upojnej walce z zamknięciem torby okazało się, że waży 23,8. Myślałam, że ok, zawsze miałam trochę więcej rzeczy i dawało radę. Ostatecznie to nie żaden Ryanair, a porządny LOT. Wyjście z domu (z jednym tylko powrotem na górę, bo zapomniałam pieniędzy) i zaczynamy!

OKĘCIE, Warszawa

Stoję w kolejce, mam bambetli jak głupia. Nagle pytanie - gdzie jest telefon?! Czyli kwestia podstawowa - panika. Było nieźle, został w samochodzie.
Pan w okienku. Bagaż, jedyne 23,8. Słowem się Pan nie odezwał, jakieś żarciki wszystko ok. Jednak przychodzi do naklejania naklejki na bagaż i Pan w końcu mówi. Ma Pani 23,8. Trzeba się tych 4 kilogramów pozbyć. AAAAAAAA jak?! Panie jadę na 2 miesiące do Afryki, przecież nie wyjmę pół litra z bagażu, które tam wcisnęłam! Zdecydowałam się przenieść rzeczy następujące: 4 pary butów do podręcznego, 4 pary spodni do podręcznego, koszula i ręcznik 2,5x2m.
(Panie Boże, dziękuję, że ktoś wymyślił damską torbę w rozmiarze xxxxl!)
Lżejsza o jedną książkę, która musiała zostać, mogę krzyknąć "AFRYKO NADCHODZĘ!"


LOT nr 1, Warszawa-Londyn

Zupełnie nie rozumiem dlaczego, ale zawsze się obawiam, że ktoś mnie w końcu do tego samolotu nie wpuści. Dlaczego? Oczywiście ze względu na bagaż podręczny. Jak zawsze niezbędne rzeczy (włączając w to oczywiście ręcznik i 4 pary spodni) udało mi się zmieścić w torebce damskiej, torbie damskiej (sprytnie udaje, że jest to odpowiednik walizki kabinowej, jednak mam przeczucie, że jest ciut większa) i torba na laptopa, w której najmniej miejsca zajmuje oczywiście sam laptop.
Jednak się udało, witamy na pokładzie mówi Pani w uniformie, wręczając gazetę.

Zajmuję miejsce, czas na 2 godziny snu.
Okazuje się, że nie. Obok siedzi Pan (bardzo chciałabym go pozdrowić, to był wspaniały lot!), który później przedstawia się jako Andy The Trainer. Walijczyk, pracujący wszędzie (włączając w to Afganistan, Tadżykistan, RPA czy Tajwan) przy programach do obsługi granic.
2 godziny minęły niezauważalnie. Witamy w Londynie!

HEATHROW, Londyn

Nie ma problemów. Znalazłam wszelkie terminale, jest dobrze. 3 godziny czekania, oby nie więcej.
Łażę z tymi moimi tobołami, ciężkie to wszystko jak szlag, ale udaje, że to sama przyjemność dźwigać takie rzeczy lecąc na Mauritius.
W końcu siadam i myślę, czy coś zjeść i się napić (w końcu zaraz lot, raptem 12 godzin, można dostać kota), czy się gdzieś uwalić, nastawić budzik i spokojnie pójść spać.
W tym momencie słyszę "ANIA ?!" i proszę, Znajomi rodziców, którzy właśnie do nich lecą (tak, cała rodzina w Afryce, ja na Mauritiusie, rodzice w Kenii). Też mieli przygody. Lecieli z Warszawy przez Paryż do Nairobi. Przynajmniej taki był plan. Ich samolot zepsuł się w Paryżu, wysłali ich przez to do Londynu i stamtąd do Kenii. Ale, żeby się spotykać w obcym mieści, na lotnisku, które jest jednym z największych, posiadających ileś terminali - to to już jest skandal!

Szybkie frytki i sru! Każdy w swoją stronę, oni do samolotu, ja czekać.

Poszłam pod gate i już czuje powiew Afryki, a tu nie! Sorry for delay! No to czekam, doszłam tylko do wniosku, że kolejna flaszeczka może się jednak przydać, więc obieram kierunek sklep (nie wpadłam jednak na to, że nie mam już trzeciej ręki).
Następuje zakup litrowego odcinka Ruskiego Standardu. Po odejściu od kasy doszłam jednak do wniosku, że popełniłam kolejny błąd - trzeba było kupić dwie, płacąc raptem 5,50 funta więcej. Choć wtedy już bym się nie zabrała. I tak wyglądem przypominałam wielbłąda w dresie.

W końcu następuje długo wyczekiwany moment - wpuszczają do samolotu.
WOOOOOOW jest jak na filmach! W siedzeniach są telewizory, w rzędzie 8 miejsc, kocyki, skarpety czekają - bomba.
Wielkie latające pudło jest gotowe do startu, czyli zaczynamy zabawę.
Samolot pełen, ja mam szczęście, bo koło mnie nikt nie siedzi. Żaden gruby dziad zajmujący półtora miejsca, nie ma też płaczących dzieci.
Następuje chwila refleksji. Dlaczego siedzę sama? Odpowiedź natychmiastowa, do raju jeżdżą same gruchające gołąbki, więc zajmują 2 miejsca obok siebie. Ja do roboty, czyli choć raz wygrałam i mam wygodnie. HA! możecie mnie w nos pocałować!

Lot wspominam dobrze, jedna pomyłka z mojej strony - zamiast ''lamb'' wzięłam na obiad ''fisch'', która może nie była zła, jednak lamb musiał być lepszy. Moja wina.

Lądowanie, czyli już jesteśmy tuż-tuż, i już myślę WITAJ MAURITIUSIE!.
Wyjście z samolotu, przez rękaw, a już w nim jest gorąco. I duszno.
Jednak niezrażona idę dalej, po wizę.
Staje oczywiście w kolejce do najbardziej flegmatycznego Pana, bywa.
Wręczam bilet powrotny, paszport i inne wymagane dokumenty.
Rozmowa z nim trwała z 15 minut.
- Po co?
- Praktyki.
- Aha. Bilet powrotny.
- Trzyma go Pan w rękach.
- Aha. To do kiedy Pani zostaje?
- Do 20 marca.
- Aha. To dlaczego Pani przyjechała tylko na 6 dni? (Zaznaczyć należy, że był 30 stycznia)
itd...
W końcu przybił pieczątkę. Szkoda tylko, że dostałam wizę na 46 dni a jestem to 49. Ehh, coś się wymyśli.

Wychodzę ostatnia, na lotnisku czeka dwóch chłopaków. (Sorry chłopcy, nie pamiętam Waszych imion).
Uderza mnie fala gorąca, duchoty i nie wiem czego jeszcze. W ciągu 15 sekund przykleja się do mnie wszystko co mogło się przykleić. Po 12 godzinach w samolocie tylko tego mi było trzeba. Czuję, że to właśnie tu jest raj. Klejący się brud. To wspomnienie pozostanie ze mną na długo.
Przez to, że tak długo, w pośpiechu nie wymieniłam pieniędzy, trudno. Jest niedziela, wszystko zamknięte i tak nic nie kupie. Jeszcze zdążę wejść w posiadanie rupii.
Jedziemy na plażę, bo tam są wszyscy i mamy zabrać klucz do domu, żebym mogła się rozpakować.
Z kluczem miał ktoś przyjść. Dlatego czekamy w samochodzie. Na słońcu rzecz jasna.
Jednak przez 40 minut nikt się nie zjawił, to sami po niego poszliśmy. Okazało się, że można było to szybciej załatwić, jednak jakoś nikt na to nie wpadł. Przecież czułam się tak wspaniale, miło mi się siedziało w rozpalonym pudełku, dlatego pytam "dlaczego tylko 40 minut?".

Plaża. OBRZYDLIWA. Brudna i śmierdząca. No dobra, plaża miejska, będzie jeszcze lepiej. Dam szansę wyspie, niech ma.
(kwestia plaż wciąż pozostaje otwarta...)

Bierzemy klucz, do samochodu i do domu.
W związku z posiadaniem przeze mnie choroby, która aktywowała się szczególnie w samolocie, przy szalonych stewardessach, dopada mnie zmęczenie i idę spać. Zamiast podziwiać co się dzieje przy autostradzie (Paaaanie, jaki oni mają tu drogi! no ok, jeżdżą po lewej, ale to nie bajka, zeby wszystko było idealnie). Cieszę się, że w tym czasie było pierwsze urwanie chmury. Kolejne w nocy - lało przez przerwy przez chyba 7 godzin...
Dojeżdżamy.

WITAJ W SLUMSACH!
to może trochę przesada, ale nie jakaś ogromna. Z domu nie można wychodzić jak jest ciemno, bo niebezpiecznie. I odradzają nawet wyjść grupowych. Niech i tak będzie.

Wchodzimy na górę. Wszystko pozamykane. W końcu jakiś jeden klucz, okazuje się, że nie ma juz dla mnie miejsca do spania. Wszystko ma się wyjaśnić niebawem, jak już wszyscy będą w domu. Ok, to błagam, chcę wziąć prysznic! To akurat się udaje, zaczynam wracać do świata żywych.

Wychodzę z łazienki, siedzi Hindus i je. AAAAA je rękami! Zostałam jednak o tym uprzedzona, jednak nie wiedziałam jak obrzydliwie to wygląda w praktyce!
Niech je, nie muszę na to patrzeć.
Poszedł, ja chcę spać. W związku z brakiem łóżka, zostaje mi kanapa. Nie wygodna, ale jest.
Po jakimś czasie wracają wszyscy i jest już miło i sympatycznie.

Kolejna przeprawa - spanie w nocy.
Brak łóżka ma zostać naprawiony w ciągu 2 dni. Ostatecznie przyjadą jeszcze 4 osoby, nie zmieszczą się na nierozkładanej kanapie.
Dla mnie znalazł się jakiś piankowy materac (jak nic na nim nie leży - wysokość z 6 cm, jak się na nim usiądzie, czy położy - odległość do podłogi zbliża się do 1cm max.)
Niech się stanie.
Pościel. Jest?! NIE MA. Oczywiście.
Było mi już na tyle wszystko jedno, ze mam najbardziej kolorowy zestaw z możliwych.
Śpię na obrusie w kwiatki, przykrywam się czymś również w kwiatki.
Jest mi kwietnie i tak kończy się mój pierwszy dzień.
Dostaje jedynie pochwałę, że podchodzę na takim luzie do panujących warunków, w przeciwieństwie do niektórych (jest nas póki co 6 czy 7 dziewczyn i jeden chłopak).
Ale błagam.
Kto nie chciałby spać na obrusie z frędzelkami?!