poniedziałek, 28 lutego 2011

zaległości zaległości. czyli nadrabiamy zeszły tydzień.

Brak osiągnięcia celu nurkowego już był. Czyli kolej na nadrabianie dni kolejnych, aczkolwiek minionych. i to prawie tydzień temu.

A zatem.

Razem z nami była w żłobku Kasia. Powiedziała, że to nieludzkie i nie do wytrzymania, kiedy oni wszyscy zaczynają jednocześnie płakać.
osobiście uważam, że to kwestia przyzwyczajenia, można z tym jakoś żyć. Nie należy się przejmować każdym zderzeniem ze ścianą, czy upadkiem. Tak można przeżyć te 3 godziny (no trochę mniej, bo zawsze przecież się spóźniamy...)

Trzeba przyznać, że trafił jej się też najgorszy obiad z możliwych. Bo serwowali dzieciom ryż z suszoną (czyli niebotycznie słoną) rybą w sosie pomidorowym i jakimś ich tutejszym warzywem. Ni to cukinią, ni to ogórkiem.
Średnio się to nadawało do jedzenia, jednak wątróbki i jej obrzydliwości nie przebijało... O nie.
A zjeść trzeba było.

Choć należy przyznać, że zaczęło się nieźle. Bo najpiewr dostałyśmy pyszne naleśniki z kokosem. O tak, to było dobre. bardzo dobre.

Ale na tym dzień się nie skończył. Poszłyśmy w stronę centrum, a tam co? Anteny!
Tylko jakoś tym razem chciały nas zaatakować. Znaczy bardziej Kaśkę i wydłubać jej oczy. Miło zarówno z ich strony, jak i Pana, który je w dłoni dzierżył.

Później były zakupy. Także zakończone sukcesem.

Dom i lulu.


Dlatego dni następne.

Do pracy spóźnienie półgodzinne, a praca trwała do 11, a nie do 12. No bywa, że czasem się przyjdzie tylko na półtorej godziny...

Dalej niewiele się działo. Taki mały deszczyk spadł. Tyci tyci. Tylko woda się wylewała na chodniki, samochody zatrzymywały na ulicy, bo zalewało silniki. I tak przez 40 minut. Ściana deszczu. A chwilę później piękne słońce!

Czyli witaj Mauritiusie po raz enty!

niedziela, 27 lutego 2011

Lord Shiva

Zaburzam to co się działo. W sensie nie jest po kolei.

To był w końcu dzień prawdziwych wakacji, czyli dzień porządnego turysty.

Po imprezie, która skończyła się (daj Boże zdrowie!) o godzinie 5.40 – dojazd do domu, o 10,30 miał być van, który zabierze nas na wycieczkę po południowej części wyspy.

Zaczęło się dlatego normalnie – jedynie 2 godziny opóźnienia. Wybaczamy, czas maurytyjski jest ponad wszystkim, trzeba się z tym pogodzić i kropka.

W końcu jednak udało nam się wyjechać, czyli wycieczka się zaczyna.

Najpierw pojechaliśmy obejrzeć wulkan. Szkoda, że dzień wcześniej też już go widzieliśmy razem z Thea, Mihaelą, Filipem i Cherry (Chinka). Nic się nie zmienił przez jedną noc, pozostał nudny jak był wcześniej. Na przesadne zmiany w przyszłości też bym nie liczyła, nawet w przyszłości kilkusetletniej…

Zdjęcia, jak przystało na turystów porobione – i w dalszą drogę. Do tej pory było miło. Żarciki jak zawsze, ale bez jakiejś zbytniej przesady.

Jedziemy sobie i jedziemy, aż tu nagle stop. Bo korek. Też się już z nimi udało zaprzyjaźnić, jednak ten był z innego powodu. Mianowicie. W tym tygodniu jest indyjskie święto boga Shivy, więc impreza na całego. A że na Mauritiusie większość ludzi to jednak Hindusi – jest zabawa.

Rzecz polega na tym, że jest organizowana 13 kilometrowa pielgrzymka. Przechodzi więc praktycznie przez większą część wyspy. Celem jest olbrzymia statua Shivy w Grand Bassin. Większość z tych, którzy się tam udają, robią to pieszo. Pieszo, ale z pewnym bagażem. Przygotowują wcześniej przenośne ołtarze, które niosą na plecach. Mogą być one jednoosobowe, albo noszone przez 8 czy może więcej osób, a w zasadzie to mężczyzn, bo choć nie ma zasady, że kobiety nie mogą, to tego raczej nie robią. Przede wszystkim chyba dlatego, że ustrojstwo to nawet wygląda na ciężkie. No właśnie, a jak to wygląda. Trochę festyn, nie powiem, że nie. No dobra, bardzo jest to festyniarskie, ale dzięki temu takie niesamowite. Wszędzie mnóstwo kolorów, dużo srebrnych i złotych folii, dzwonki, święte krowy no i podobizny Shivy. Naprawdę, robiło wrażenie.

Takie pielgrzymki ciągnęły się kilometrami. Dlatego też kilometrami można było stać w samochodzie. Zdecydowaliśmy się iść koło niego, a w sumie to nawet przed nim.

Opłacało się o tyle, że pielgrzymi dostają wszystko za darmo. Picie i jedzenie jest rozdawane na drodze. Zajmują się tym rodziny, stowarzyszenia, czy nawet przedsiębiorstwa. Zaszczytem jest karmienie i pomaganie pielgrzymom, dlatego cała droga zastawiona jest namiotami z tym, co przygotowano dla tych, którzy idą. Skłamałabym, jeśli powiedziałabym, że z tego nie skorzystałyśmy. Zaczynając od wody, przechodząc przez te ich smażone cuda, faraty, ichniejszej wersji racuchów, aż po briani. Czyli ryż z warzywami i mięsem. No i proszę. Kto jadł ryż w papierze kiedykolwiek? No kto? (wywalczyłyśmy na szczęście do niego małe plastikowe łyżeczki, bo sztućców to nie oferowali już w zestawie…)

I tak maszerowałyśmy (chłopaki zostali w puszcze na kółkach, jadącej z prędkością ślimaka), zajadałyśmy się tym co nam oferowano, aż trzeba się było szybciej przemieścić. Do samej statuy Shivy. Tam to się działo! Rozpusta darmowego jedzenia, rzeka ludzi, wszędzie przesuwające się ołtarzyki. Warto było wcześnie wstawać dla tego co tam było. Do tej pory uważam, że sporym osiągnięciem było to, że udało nam się tam nie zgubić…

W taki właśnie miły sposób zbałaganiliśmy kilka godzin.

Przyznać muszę, że pielgrzymki do Częstochowy się nie umywają!

Stamtąd udaliśmy się w dalszą drogę, tym razem, by zobaczyć kolejny krater. Czyli witaj wulkanie numer 2.

Niby wszystko spoko, jedziemy sobie, skaczemy jeszcze wyżej (drogą tego czegoś, po czym przejeżdżaliśmy nazwać nie można), aż w końcu Gaurav (aka. Gorawski) zaczyna wyłazić nam z vana w czasie jazdy (lub tak jak pisałam, przesuwania się do przodu). Udało mu się to i wlazł nam Hindus na dach! Przypominam, że były to szlaki drogo podobne, wszędzie naokoło pola herbaty, ewentualnie trzciny cukrowej. Niebotycznie zielono. Po chwili zarządzono więc przerwę i chłopak się długo nie cieszył z dachowej samotności. Wleźliśmy do niego prawie wszyscy i obijając sobie tyłki pojechaliśmy dalej, aż do głównej drogi, gdzie powitali nas panowie policjanci z drogówki.

Uprzedzam wszelkie pytania – nie przyczepili się do tego, że jechaliśmy na dachu. Nic się nie stało.

Zeszliśmy jednak, wtarabaniliśmy się ponownie do środka i już zmierzaliśmy do następnego celu.

Nie wiem dlaczego ktoś to nazwał rajem relaksacyjnym/magnetycznym/czy jeszcze innym, skoro trafiliśmy do świątyni komarów.

Vortex. To tutaj można się naładować, wypocząć, medytować. Jest to jeden z 13 takich punktów na świecie. Niewielkie koło wysypane żwirem, w którym zasadniczo można się zrelaksować. Hindusi jak byli 2 dni wcześniej, mówili że faktycznie działa. Ale oni potrafią medytować, a my nie. Co ich to ich.

Jednak tym razem, nawet oni nie byli się w stanie skupić. Komary cięły jak wściekłe. Jak leżałam na ziemi i szukałam spokoju wewnętrznego wywołanego zestawem: energia kosmiczna + energia Ziemi (czymś w ten deseń karmiła nas ulotka), to już myślałam, że słyszę jakiś strumień magnetyczny, a tu cap! i komar gryzie w kostkę. Nie, nie, nie. To nie było to. Dlatego w drogę, w stronę wodospadu.

Jak się okazało na miejscu, nie był on bardzo duży, ale za to ładny. Woda na dole sprzyjająca kąpielom, z których udało nam się z przyjemnością skorzystać. Z wodospadu można też było skakać, podążając za przykładem miejscowych chłopaków. Sama nie skoczyłam w końcu z tych mniej więcej 6 metrów i już żałuję. Głupia ja. Trzeba było.

Kąpiele kąpielami, ale też nam trochę czasu zabrały. Z tego prostego względu do kolejnego punktu wycieczki się trochę spóźniliśmy. Bo taras widokowy raczej jest ciężki do współpracy po zmroku, tym bardziej, że widać z niego kolejny wodospad, a nie żadne oświetlone miasto. Dlatego przyjechaliśmy i zawróciliśmy. Jakie to tutejsze…

Na tym w zasadzie skończyła się nasza wyprawa.

Aha jeszcze zdjęcia w lesie. Radości było po pachy, choć Liz miała rację, że zdjęcia w nocy na drodze, możemy sobie porobić wszędzie. Ale radości tyle to byśmy nigdzie nie mieli!

Jechaliśmy już do naszego wspaniałego apartamentu. Akompaniowali nam jednak chłopcy. W sposób wybitny, należy przyznać.

Pierdziochy. Przykładanie ust do ręki i wypuszczanie powietrza. Zabawa z przedszkola, dlatego oni bardzo się cieszyli. Nie byłyśmy w stanie ich uspokoić, groźby też nie chciały działać. Dlatego najlepszym rozwiązaniem okazało się pójście spać. Zmogło nas momentalnie.

Było cudnie. To chyba jeden z najlepszych dni, które do tej pory spędziłam na wyspie. Jednak mimo to, najbardziej marzę o tym, żeby pójść spać. Bo od kiedy tu przyjechałam, a to już prawie miesiąc, jeszcze nie udało mi się ani razu wyspać.

Kwestię materaca z kamienia owiniętego obrusem – zostawiam, i nie uwzględniam przy kwestii wysypiania się, bądź nie. To nie ma już nic do rzeczy.

Podsumowując.
Jednego dnia byłam najpierw w Indiach, a chwilę później trafiłam do Afryki.
BOMBA!

sobota, 26 lutego 2011

Nurki

Przyznać muszę, że coś mi się wzięła i zgubiła chronologia ostatnimi czasy.

Już pomijam komentarz o wartkości akcji, a raczej jej braku. Z tego względu informuję co poniektórych, że nie w tym rzecz. Akcja to jedno, opis konfrontacji ze światem afrykańskim to drugi. Więc się Panie T. odczep.

Do rzeczy.

Co się dzieje.

No schodzi skóra. Ale nie bójcie się, schodzi w sposób kontrolowany, mianowicie większość braków już prawie została wyrównana… uff.

Co tam jeszcze.

W poniedziałek pojechałyśmy z Thea do Grand Baie. Znów. Nie to żebyśmy się jakoś stęskniły za tym miejscem, które spieka plecy. Niespecjalnie. Miałyśmy misję. No może bardziej ja miałam niż ona, ale Kanada chciała pomóc. Misja była bardzo prosta. Udać się do szkoły nurkowej w celu zapoznania się z cenami nurków. W sensie ile kosztuje zejście pod wodę, by zaprzyjaźnić się tutejszą oceaniczną florą i fauną. O ile można o nich pisać w wypadku świata podwodnego. Ale chyba można.

Dotarłyśmy więc Expressem do Grand Baie i udałyśmy się najpierw w rejon wybitnie turystyczny. Wszędzie kłębiło się od kiczowatych koszulek z dodo, kulek z pseudo śniegiem, podrobionych okularów i tym podobnych. Wszystko czego zapragnie dusza prawdziwego turysty.

Średnio chyba się wpisałyśmy w ramy wspomnianego, bo nasze zakupy w tym raju nie były zbyt owocne. Niezrażone udałyśmy się dalej, w końcu celem był Pan Nurek.

Zbłądziłyśmy jednak. Wstępując do baru na drinka. Ach co to był za drink! Za 100 rupii, czyli niecałe 10 złotych (plus podatek, raptem 15%...) dostałyśmy Long Island Ice Tea. Jaaaacieeeee! Dawno takiego dobrego nie piłam. Siedziałyśmy nad nim czas jakiś, można wręcz powiedzieć, że czas dłuższy. Okazał się on też dla nas prawie zabójczy.

Ponieważ na wyspie nastał okres deszczowy, jak łatwo się domyślić pada. Ale nasze pada nie równa się tutaj pada.

Ulice w ciągu mniej więcej 4 minut zamieniają się w rzeki, woda wylewa się na chodniki, a krawężniki naprawdę są wysokie, samochody zatrzymują się na środku ulicy, bo woda zalewa silniki. I tak się dzieje codziennie.

Dlaczego to piszę?

Bo w czasie drogi do szkoły nurkowej, taki właśnie deszcz nas złapał. A żeby nie było wątpliwości. Jak siedziałyśmy z tymi drinkami, to świeciło piękne słońce. Cały czas. Jednak w momencie gdy wstałyśmy od stolika, nastał deszcz. Dlatego my, dzielna ekipa kanadyjsko-polsko, dalej brnęłyśmy do przodu. Zajęło nam to jakieś 20 minut, co spowodowało, że byłyśmy mokre do ostatniej nitki. No ale, nie jesteśmy przecież z cukru i idziemy dalej.

W końcu udało nam się dotrzeć. I co?! I było JUŻ zamknięte. Myślałam, że się zastrzelę. Przyszłyśmy o 16.45, a czynne było do 16.30. Siedzenie w barze w związku z tym, po prostu pozostawię bez komentarza…

Po pocałowaniu klamki mogłyśmy wybrać się jedynie w drogę powrotną. Mokre próbowałyśmy złapać autobus. Marnie nam to jednak jakoś wychodziło. Nic bez przystanku nie chciało się zatrzymać. Trochę szkoda, bo trochę lało. Doczłapałyśmy więc w końcu na jakiś przystanek. Tam też zjawił się ostatecznie autobus, którym pomknęłyśmy do domu. Zabrało nam to jedynie z godzinę, żeby dotrzeć do Port Louis. Tam cudem złapałyśmy ostatni autobus do domu.

Tak też cudownie zakończyła się nasza przygoda.

Co się działo dalej? Hmm no właśnie. Błąd pisania raz na jakiś czas.

czwartek, 24 lutego 2011

AWARIA

Teraz krótko, bo piszę przed pracą.

Zebyście mnie nie nienawidzili tak bardzo!


SCHODZI MI SKÓRA.

Znaczy wczoraj schodziła i już przestała.
Dziś idę wyrównać. Tylko to dopiero po robocie. A teraz to nie byle jakie wyzwanie.

Praca na plantacji. Dziś grzebiemy w ziemi!

środa, 23 lutego 2011

HEJ PRZYGODO!

Tłumaczę się już, dlaczego przerwa w dostawie postów. Burza była dla odmiany. I tak się akurat złożyło, że piorun trafił w dom sąsiada. Trafił na tyle skutecznie, że spalił nasz telewizor i Internet. Internet nie tylko nasz, ale w sumie na całej ulicy. Dlatego to, dostęp raczej ograniczony. Ale czego się nie robi dla chwili połączenia ze światem zewnętrznym, poza wyspą?!

Niedziela. Czyli katamaran. Jedziemy całą bandą na Ilot Gabriel. Uuuuuhuuuuuu!

Pobudka o 6 rano, bo o 7 ma przyjechać autobus, żeby nas zabrać do Grand Baie, bo stamtąd wypływamy. Piszę ma przyjechać, bo oczywiście tego nie robi, bo się spóźnia. Ale to akurat żadna nowość. Kwestia przyzwyczajenia, te sprawy.

Po drodze zatrzymaliśmy się po drugą grupę – Winka i w drogę. Niby wszyscy spali jednym okiem, ale noga to im się ruszała w rytmie segi, więc było całkiem wesoło. Minęła godzinka i byliśmy. Przypominam, że mówimy o Mauritiusie, dlatego całkiem naturalne było, że szefostwo od łódki będzie miało mały poślizg czasowy. Mały wyniósł raptem godzinkę, dlatego wypłynęliśmy trochę po 9 (a co tam, że miało być o 8)…

Pierwsze 4 minuty chyba były ok. W 5 nastąpiła zmiana i problemy.

Okazało się, że Kaśka boi się pływać katamaranem. No jasne, że była na nim wcześniej nie raz, nie dwa. Ale tym razem ją to przerosło i dostała ataku paniki. Polski tłumacz (czytaj ja) był niekiedy potrzebny. Na pytania po francusku, odpowiadała po polsku, bo ja byłam blisko. Nie wiem, czy ona nawet to pamięta, bo trochę zestresowana była. Wgryzała się prawie w rurkę trzymającą dach, wczepiała szpony do białości. Wielkim współczuciem ją darzyłam w tym czasie. Bardzo wielkim, bo podróż miała trwać z półtorej godziny. I trwała.

Podczas tego jakże krótkiego czasu, nasza drużyna była wręcz zalewana wydarzeniami. Dotyczyły one głównie, niestety, mało subtelnych kłopotów żołądkowych wywoływanych konfrontacją z falami, oferowanymi nam przez Ocean Indyjski. Z połowa towarzystwa musiała nas opuścić ciałem, bo ono nie chciało już współpracować, choć duchem byli z nami. W to nie wątpiłam ani przez chwilę.

W taki właśnie wybitnie towarzyski sposób dotarliśmy do celu, czyli do Ilot Gabriel. Jacie! Jak tam pięknie! Turkusowa woda, biała plaża, palmy, drzewa… Dotarliśmy z raju do raju. Raj numer 1 to Grand Baie, raj numer 2 Ilot Gabriel. Tam oczywiście pływanie z maską, pluskanie się w tej rozkosznie ciepłej wodzie. Wyłowiłam sobie jakieś ładne muszelki, niestety z mieszkańcami. Jednego chyba jednak udało mi się pozbawić życia…

W tym czasie nikt chyba nie myślał o smarowaniu się różnymi mazidłami… I to okazało się problemem już w czasie powrotu. Wszyscy bardzo cierpieli z powodu zjarania pleców. Baaaaaardzo. Ale to zaraz.

Zanim udaliśmy się w drogę powrotną był obiad. Jakieś rybne szaleństwa, kurczaki jak zawsze, ale było coś jeszcze. Banany. Banany z rumem i cukrem, a wszystko z grilla. Pyszność tego przyćmiewała wszystko. Tego po pływaniu nam było trzeba. No włączając w to jeszcze piwo. Wtedy osiągnęliśmy stan, na który wszyscy czekaliśmy (no może z wyjątkiem tych, którzy nie piją alkoholu).

Po takich smakowitościach czas do domu. Powrót okazał się mniej owocny w ofiarach. Kasia wciąż wracała wczepiona w statek, do momentu aż nie zasnęła na ramieniu Anirudha. Pięknie wyglądali oboje, szczególnie, że w śnie towarzyszyła im znaczna część osobników przebywających na łodzi. Sama także się do tego przyznaję. Kołysani przez fale płynęliśmy przez ocean. Z krótką przerwą pod niesamowitą, niemal pionową skałą, a następnie drugą, przeznaczoną na skakanie z łodzi. Taki właśnie był koniec naszej wyprawy. Ponownie znaleźliśmy się w wersji Basic „turkusowa woda + biały piasek”.

Jednak, żeby tradycji stało się zadość musiał też dojść do głosu autobus. Miejsce vipowskie zostały zajęte – pierwszy rząd, tuż obok kierowcy i w drogę.

Tym razem licznik działał i przy jakiejkolwiek prędkości nie wskazywał 5km/h jak u Pana kierowcy dzień wcześniej. Ten szalony driver współpracował nawet z nami przy zmianie piosenek!

Jednak nie to było najdziwniejsze w tej podróży. Wyprzedanie na trzeciego, mieszczenie się przy okazji między innymi samochodami na jakieś 6 cm, wszystko ok. Zwycięzcą tego odcinka okazał się typ prowadzący skuter, a może raczej coś na kształt skutera. Prawdopodobnie posiadał nawet kask, ale istotniejsze było to co robił. Mianowicie. Jechał droga krajową i pisał jedną ręką smsa. No proszę bardzo, to była dopiero sztuka! Został moim mistrzem stwarzania zagrożenia na drodze. I to bezapelacyjnie!

Jednym słowem wyjazd/wypływ należy zaliczyć do udanych. Może z wyjątkiem stanu naszych pleców. Bo to co się z nimi stało, przez siedzenie kilka godzin w wodzie, można sobie wyobrazić. W domu siedzieliśmy bardzo spokojnie, bez zbędnych ruchów, bo wszystko nas bolało. O spaniu nie wspominam, bo to raczej do kategorii snu się nie zaliczało. Nie chcę też sobie wyobrażać co działo się z Niemcem z drugiego projektu. Przyleciał ze 3 dni wcześniej, biały jak ściana i zjarał się na czerwono. Bardzo czerwono. Bolało jak się tylko na niego patrzyło.

Następny dzień nie wyróżniał się zbytnio od wcześniejszych – pracujących. No z wyjątkiem wieczoru. Uprzejma jak zawsze gra w „pytanie czy wyzwanie” pochłonęła nas na kilka godzin… Och ciekawostek, a ciekawostek! Ale to zostaje już między nami. O.

niedziela, 20 lutego 2011

sobotnie autobusy, czyli jak się spóźnić, ale i dojechać

Trochę się znów a Afryce dzieje.

W sobotę była praca. Taka interesująca i potrzebna, że jak chciałam zacząć dziś pisać kolejnego posta (niedziela), to musiałam zapytać koleżanki, co się wczoraj działo i co robiliśmy. W sumie nie trzeba wiele więcej pisać, żeby to opisać, ale trochę się jednak pokuszę.


Na 9 mamy być w centrum handlowym w Quatre Bornes, gdziekolwiek miałoby to być na mapie wyspy.
Z tego względu, że na 9, dopiero koło 9.15 przyjechał po nas chłopak, który miał nam pokazać gdzie jedziemy. Jasne, że jak idziemy na 9, to docieramy kolo 9.50. Nikt z Was tak nie ma?! Jak Wam szefowa powtarza, że to takie ważne, żeby być na czas, a to jej człowiek ma marne opóźnienie 45 minut...

Jednak jesteśmy, i co? I nic, jak zawsze! Miały być standy - nie ma, miało być coś tam - nie ma, co innego - nie ma.
Było tylko to co przynieśliśmy sami z domu, nasze plakaty, nasza taśma klejąca. Nawet nożyczek nie dostaliśmy! Choć w sumie zaraz, załatwili obrzydliwie poplamione płachty, które miały udawać obrusy...
Jednak to wnikanie w zbyteczne szczegóły.

Na czym polegała praca.
Mieliśmy rozmawiać z ludźmi o biedzie i namawiać ich do oddawania krwi (tego dnia, razem z nami, była możliwość pokłucia sobie ręki, by pomóc innym. bardzo szczytne). A ponadto, mieliśmy wszystkich napotkanych i zagadanych, o podpisanie kartki, z tego tylko powodu, że rozmawialiśmy.
Muszę przyznać, że czułam się jak rasowy debil, prosząc ludzi o podpis za to, że mogłam ich zagadywać przez jakieś porywające 15-20 sekund...
Celowość tego? nadal nieodkryta, pozostaje tajemnicą dla wszystkich. No może poza kilkoma osobami z AIESEC, ale kto ich tam w sumie wie...

Na szczęście dla nas, ten spęd skończył się przed 15. Milion przerw obiadowych, dwa miliony na siusiu za 10 rupii - wiadomo jak to bywa. Jakoś poszło, koniec nastąpił.

Tylko CO DALEJ?! dzień rozwalony zupełnie, problem ze zlokalizowaniem własnego pobytu. Ale w końcu nie takie rzeczy się robiło. W końcu jest z nami "sister power"!
Teraz pytanie czym jest "sister power''. Odpowiedź jest banalna. Thea razem z Mikaelą kupiły nam jednakowe bransoletki. Takie chciały być sprytne, że mają być w kolorze flagi Mauritiusa, takie dumne z siebie były, tylko szkoda, że kupiły w kolorach Jamajki, ale to się wybacza. Ostatecznie przy tym słońcu, czarny szybko wyblaknie, będzie się udawać, że to granatowy...

Kolejny wystrzałowy tego dnia zakup to piłka. Piłka do siatkówki. Tyle czasu już o niej mówiliśmy, że przydałaby się, aż w końcu się ziściło.
Po wyjściu ze sklepu, Kanada (Thea) potrzebowała mniej więcej 4 minut, żeby wrzucić ją na środek ulicy pod jadący autobus. Na szczęście nikomu nic się nie stało, piłka też wyszła z tej konfrontacji bez szwanku.

Poza piłką pozostał jeszcze jeden problem. Gdzie jedziemy. W końcu decyzja została podjęta. Wsiadamy do pierwszego lepszego autobusu i jedziemy nim. byle gdzie. Nie do końca to wyszło, bo wiedzieliśmy co chcielibyśmy zobaczyć. To tam, gdzie 7 kolorów piasku jest. No jasne, że nazwę poznam dopiero jak pojadę. Wiem, że na "Ch" się zaczyna...

Jedziemy tam i jedziemy. Autobus jak to autobus, przystanków ma moc, jednak wciąż powoli do przodu. Do czasu. Jak Pan kierowca wziął się za siebie, to myśleliśmy, że skończymy bez nóg. Wyprzedzanie na trzeciego, na fotelu wysiedzieć nie można,bo rzuca, włosy rozwiane - bo okna przecież pootwierane w formie klimatyzacji.
To było lepsze niż rollercoaster, bo na żywo!
Pan kierowca chyba jednak wiedział, że się spieszymy, że tak zasuwał. Niestety jednak nie osiągnęliśmy celu, bo wysiedliśmy, żeby dla odmiany pójść na plażę. A wiadomo, że dzień bez plaży to dzień stracony! Trochę dlatego, że zwiedzanie piachu przez 15 minut (bo tyle mielibyśmy gdybyśmy tam dojechali i chcieli wracać autobusem, a nie taksówką) nie miało najmniejszego sensu.
Zatem skończyło się na pięknej plaży i rozlanych 4 piwach.
Kto z nas nie usiadł na ławce, a już wiedzieliśmy, że jest zepsuta - rozlewał kolejne piwo. Za to każde w inny, niepowtarzalny sposób...
Byliśmy okropni, zasługiwaliśmy na burę!

Po plaży oczywiście walka z czasem, żeby zdążyć na 2 ostatnie autobusy jadące do domu.

Póki co szczęście nas nie opuszcza - udało się.

Następnie lulu, bo rano czekał nas katamaran!
Ahoj!

czwartek, 17 lutego 2011

koniec świata jest blisko!

Co wskazuje na to, że niebawem nastąpi koniec świata?!


Fakt, że zjadłam dziś wątróbkę, uważam za wystarczający.
W domu, za żadne skarby bym jej nie ruszyła, nic nie byłoby mnie w stanie zmusić do zjedzenia tego świństwa. A tu co?! Zjadłam, i to jeszcze z soczewicą!

Bo jak mamy (liczba mnoga, bo Thea przeżywała podobne piekło) powiedzieć, że wątróbki nie tykamy, skoro same musimy zmuszać te biedne dzieci do jedzenia wszystkiego co mają na talerzach?! I wmuszamy w nie, to co każe siła wyższa, czyli Pani Nadrzędna i Naczelna Opiekunka.

Z tego też względu, jak zadzwonię kiedyś do domu i powiem, że przyjechałam na drugi koniec świata, żeby wycinać, a później malować koniki i kotki, następnie że zjadłam wątróbkę i soczewicę - albo oniemieją, albo będą mocno niezadowoleni, bo to samo można robić w Polsce... W sumie może coś w tym jest?


Oprócz tego w żłobku dziś była prezentacja możliwości strun głosowych jeden z dziewczynek.
Doznanie wybitne, głowa boli przez mniej więcej godzinę po takim doznaniu...


A tak, to co poza tym?

Kolejni przyjaciele!


Bydlaki nazywane przez niektórych miłośników zwierząt karaluchami.
Wstrętne to jest nieprzeciętnie, niepotrzebne w naszym łez padole tym bardziej. Zastosowania, z wyjątkiem doprowadzania ludzi na skraj agonii, nie ma żadnego, więc po co żyje?!

I to jeszcze w tym kraju barbarzyńskim w ofercie mają głównie te z 7 centymetrowe i do tego latające.
OHYDZTWO.

Przez 3 tygodnie pokazały się nam ze 3 sztuki. Krzyku było sporo, ale zniknęły. Szkoda, że jeden pojawił się wtedy na moim ramieniu, co oznacza, że prawdopodobnie mieszkał sobie w mej cudownej torbie (tak, nie mamy szafek czy półek...)...
A dziś co? Dzisiaj to roi się wszędzie od tego ( z 10 poniosło śmierć), panikę sieje wśród mieszkańców.


Zepsuły nam te robale cały wieczór. Bo przecież nikt ich nie chce zabijać, bo wielkie. I nawet piwa się w spokoju nie można było napić...


BEZ SENSU.

środa, 16 lutego 2011

choroba

Muszę być chora.

To ta wyspa działa na mnie destrukcyjnie. Zjadłam dziś kaszę manną, wspomaganą orzechami. OBRZYDLISTWO. Ale w żłobku dali i głupio mi było odmówić. Świat zbliża się ku upadkowi!


A tak to tak. Była dziś u nas nowa dziewczynka. Na oko 2 z hakiem. No 3 lat jeszcze raczej nie osiągnęła.
W związku z tym, że była pierwszy raz - płakała. W sumie to jej się nie dziwię. Wszystko nowe, nowe dzieci i my białasy tez się gdzieś pałętamy.

Zatem płakała, a jak ona to i reszta. I tak miałyśmy chórek 6 płaczących bachorów. Jedyne na co miałam ochotę, to wszystkie powybijać. Ależ to był koszmar. Ileż decybeli!
Pocieszało mnie to, że podobne objawy miały też inne dziewczyny...

wtorek, 15 lutego 2011

Walka trwa dalej. Ze wszystkim.

Wróg numer jeden pozostał bez zmian. Jest to wciąż autobus. Ale co zrobić. W końcu jedyny środek komunikacji, za zbliżone do ludzkich, pieniądze.


Jednak po co się rozdrabniać. Niewiele się tu zmienia, w końcu praca to praca.


Może ostatnio trochę psikusów mięliśmy z pogodą.

Osobiście bardzo czekałam na zbliżający się cyklon. Był już prawie tuż, tuż (lało przez cały wieczór, połowę dnia) i co? i pupsko blade (czyli takie jak nasze), nie ma! Skręcił gdzieś skubany, wrócił nad Madagaskar.
No niby nie powinniśmy chcieć go tu, bo wszystko zniszczy, ale chciałabym to zobaczyć na żywo... No i wiadomo, nie ma wtedy pracy, czyli trzeba siedzieć w domu kilka dni. Odgryźlibyśmy sobie chyba nogi z nudów, ale zawsze jakieś nowości miałyby miejsce.

W związku z tym, że go teraz nie będzie, musimy czekać do następnego.


Także pogoda pogodą, ale już trochę się rozjaśnia problem dlaczego tu tak zielono. Te deszcze codzienne!
Bo niby jesteśmy w Afryce, a wszędzie się zieleni. Drzewa, trawy, krzaczki sraczki. Jest wszystko. Nie pomijając palm, drzew mango, awokado, czy innych z papajami, bądź owocami, których nawet nie znam.

Robi to niesamowite wrażenie. Zielona pustynia. I jak na pustynie przystało - bez zwierząt. No chyba, że muchy i inne latające syfy będziemy kwalifikować w tej konkurencji.


A z życia wolontariuszy.

Szczególnym wydarzeniem było spotkanie niedzielne ze Shruti, która jest odpowiedzialna za nasz program.

Trzeba jej oddać, że na organizowaniu czegokolwiek to się dziewczyna nie zna za grosz, jedynie wszystkim mówi, że ich kocha, ale nikt za nic nie jest w stanie powiedzieć o co jej chodzi. Nie szkodzi przecież, prawda? Pewnie dlatego jest darzona tak powszechną sympatią w naszym domu...

A co było w niedziele? Przylazła do nas o 10 (!!! TAK, NIEDZIELA 10 RANO!) i jeszcze po chwili zażądała obiadu, bo była głodna. No Paaaaanie! Jakże to tak! Dostała hamburgera i została odrobinę olana, więc zdecydowała się na odwrót. I dobrze. W końcu nastał czas na plażę. Dla odmiany.



Z kolejnych interesujących zjawisk na wyspie.


ANTENY.

Ludzie złoci! Na ulicach jest taki facecik (nie wiem, może jest ich cała armia!), który chodzi i sprzedaje anteny. No takie rozkładane do telewizora lub radia.
Dyndają mu na ramieniu, a on chce je wszystkim wcisnąć.
Skarpetki na ulicy zrozumiem, okulary przeciwsłoneczne zrozumiem, ale anteny?!

Choć z drugiej strony chyba już mam pomysł na prezenty z wyspy. Niecodzienne, użyteczne...