Brak osiągnięcia celu nurkowego już był. Czyli kolej na nadrabianie dni kolejnych, aczkolwiek minionych. i to prawie tydzień temu.
A zatem.
Razem z nami była w żłobku Kasia. Powiedziała, że to nieludzkie i nie do wytrzymania, kiedy oni wszyscy zaczynają jednocześnie płakać.
osobiście uważam, że to kwestia przyzwyczajenia, można z tym jakoś żyć. Nie należy się przejmować każdym zderzeniem ze ścianą, czy upadkiem. Tak można przeżyć te 3 godziny (no trochę mniej, bo zawsze przecież się spóźniamy...)
Trzeba przyznać, że trafił jej się też najgorszy obiad z możliwych. Bo serwowali dzieciom ryż z suszoną (czyli niebotycznie słoną) rybą w sosie pomidorowym i jakimś ich tutejszym warzywem. Ni to cukinią, ni to ogórkiem.
Średnio się to nadawało do jedzenia, jednak wątróbki i jej obrzydliwości nie przebijało... O nie.
A zjeść trzeba było.
Choć należy przyznać, że zaczęło się nieźle. Bo najpiewr dostałyśmy pyszne naleśniki z kokosem. O tak, to było dobre. bardzo dobre.
Ale na tym dzień się nie skończył. Poszłyśmy w stronę centrum, a tam co? Anteny!
Tylko jakoś tym razem chciały nas zaatakować. Znaczy bardziej Kaśkę i wydłubać jej oczy. Miło zarówno z ich strony, jak i Pana, który je w dłoni dzierżył.
Później były zakupy. Także zakończone sukcesem.
Dom i lulu.
Dlatego dni następne.
Do pracy spóźnienie półgodzinne, a praca trwała do 11, a nie do 12. No bywa, że czasem się przyjdzie tylko na półtorej godziny...
Dalej niewiele się działo. Taki mały deszczyk spadł. Tyci tyci. Tylko woda się wylewała na chodniki, samochody zatrzymywały na ulicy, bo zalewało silniki. I tak przez 40 minut. Ściana deszczu. A chwilę później piękne słońce!
Czyli witaj Mauritiusie po raz enty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz