czwartek, 10 marca 2011

Nurkowanie z Wojtkiem + indyjska restauracja

W czwartek powrót do pracy, tylko na jeden dzień, więc całkiem nieźle. W piątek mamy wolne, bo mimo, że pracujemy z kochanymi bachorkami, to 6 dni w tygodniu, gdy liczymy z zadaniami od Shruti, to jednak trochę za dużo.

Więc niby dzień jak co dzień w pracy. Do czasu obiadu.

Mamo, wiem, że to czytasz, dlatego proszę Cię publicznie. Nigdy, ale to nigdy nie rób mi czegoś takiego do jedzenia! BŁAGAM!

Jak na razie była to najpaskudniejsza rzecz spośród tych, którymi nas tu uraczono. Podobno przysmak, ale nie wiem dla kogo. Z Rodrigezu. Fuj.

Mieszanka kukurydzy z ryżem (co do ryżu nie jestem przekonana, równie dobrze mogły to być rozgniecione ziemniaki, ale gdyby ktoś mi powiedział, że to błoto, to też bym się nie zdziwiła), polana fantastycznym sosem. Fantastyczny sos to gotowana czerwona fasola. I jako wisienka na torcie, położone na tym smażone jajo.

KOSZMAR!

Popijanie nie pomagało. Trzeba było to zostawić, bo autentycznie było niejadalne.

Już nawet wątróbka z soczewicą okazała się bardziej zjadliwa, a też była wstrętna. Pociesza mnie fakt, że Thea miała identyczne odczucia smakowe.

Problem w tym wypadku polegał też na tym, że nie można było tego w żaden sposób zutylizować! Cała akcja jest bardzo prosta. Należy część niechcianą dorzucić do talerza któregoś z dzieci. Krótka, podła piłka. Ale jedyna skuteczna. Wtedy jednak dostałyśmy obiad już od koniec ich jedzenia, więc nie było nawet komu oddać…

Taki to był fantastyczny dzień.

Wrażenia niezapomniane.

Oprócz tego, czekała nas jeszcze jedna dość przykra rzecz. Wyjeżdżała Sophie. Wcześniej niż planowała, bo zachorowała jej Mama.

Pojechałyśmy więc z dziewczynami na lotnisko, żeby nie było jej jeszcze gorzej. Podróż samochodem nie należała do najradośniejszych. Starałyśmy się jak mogłyśmy, ale wiadomo, że jak wyjeżdża ktoś, z kim mieszkało się przez miesiąc na kilku metrach kwadratowych – to nie jest bardzo wesoło.

Jednak Sophie zachowała kamienną twarz i sprawiała wrażenie pogodniejszej niż my.

Czekała ją wybitna podróż. Mauritius-Dubaj (kilkanaście godzin)-Pekin-dom (jasne, że nie pamiętam gdzie dokładnie…). W sumie wylatywała w czwartek w nocy, na miejscu była w sobotę…

Osobiście średnio zazdroszczę.

I tak właśnie minął czwartek.
W piątek w końcu długo wyczekiwane wolne.

Kierunek Grand Baie, czyli plaża, czyli nurek. Mamy być na miejscu 9-9.30. Oczywiście nie jesteśmy, bo też się nie dało dojechać do Port Louis. Wyjechać z miasta Expressem to pikuś, ale dostać się tam powrotem, to to już graniczy z cudem. Udało nam się spędzić 19 minut na jednych światłach. Uważam to za spory sukces komunikacyjny tej wyspy.

Niemniej pojechałyśmy. –śmy, bo same dziewuchy. Nie można powiedzieć, żeby zasmuciło to ekipę pracującą w centrum nurkowym. Oprócz właściciela – Wojtka, pracuje tam jeszcze 3 chłopaków. Baaaaaardzo towarzyska ekipa.

Spóźnione byłyśmy raptem godzinkę. Co tam. Czekało nas jednak najśmieszniejsze. Dobieranie pianek. Tak, to zdecydowanie było zabawne. Wbijanie się w czarne wdzianka, które wcale nie chcą dać się naciągnąć. Najwięcej problemów miała Kanada, ale to jakby powiedzieć – normalne.

Tę przeszkodę pokonałyśmy, następną – przejście przez ulicę też i zapraszamy do łodzi. Najpierw na lagunę, żeby się dziewczęta nauczyły jak się pod woda oddycha. I co zrobić jakby się maska zalała. Bo to się zdarzyć może, a przyjemne nie jest. Zaznaczyć należy, że z naszej 8 tylko ja wcześniej nurkowałam, dlatego starałam się jak mogłam, żeby im trochę w tych pierwszych próbach poprzeszkadzać. Raz się udawało, raz nie. Bywa.

Stamtąd już droga prosta na prawdziwe nurki. Schodziłyśmy po 2 z instruktorami. Ja może trochę mniej, bo kręciłam się sama w kółko lub wisiałam pół metra nad dnem na plecach, ale i tak było fajnie. Tylko Anna (Rosjanka) zrezygnowała, bo samo wprowadzenie do nurkowania jej się nie podobało. A ma to by przyjemność, więc nikt jej przecież zmuszać nie będzie.

Moim zdaniem na 10 metrach było jednak całkiem fajnie.

To, że Anna nie nurkowała - to trochę butli szkoda, bo sama mogłabym jej powietrze wynurkować…

Inne problemy miała za to Cherry. Cherry to nasza druga Chinka. Ona chciała bardzo zejść pod wodę, ale ból ucha jej to uniemożliwił i musiała wyjść z wody. Nie udała jej się też choroba morska, która ją chwilę później dorwała…

Co istotne Wojtek jest człowiekiem posługującym się dwoma językami. Polskim i francuskim, co mogło stanowić pewien problem dla osób, które nie znają francuskiego, a tym bardziej polskiego. Najbardziej przerażona chyba była Słowacja. Widać to było po jej minie. Jednak okazało się to najmniejszą przeszkodą. Wojtek wytłumaczył jej wszystko piękną polszczyzną, Michaela powiedziała, że nigdy nie rozumiała tak dobrze Polaka.


Cała wyprawa nurkowa skończyła się przed 15. Z tego względu należało się udać do samej miejscowości Grand Baie na drinka. Na drinka już wspominanego i lubianego. Liz i Anna bardzo chciały zjeść tam też pizzę, co nie było im dane z bardzo prostego powodu. Kuchnia pracuje jak we Francji, czyli o tej godzinie się jeszcze nie je. Dopiero od 17. Jak to mówią – życie.

Skończyło się więc na drinku. Jednym, później część pojechała do domu, bo wieczorem szliśmy do restauracji na kolacje pożegnalną, z powodu wyjazdu Hindusów.

A że część pojechała, to druga część została. Siostry (ja, Thea i Michaela) poszły się wykąpać i na drugiego, już zamówionego wcześniej i czekającego na stole drinka. To jest raj na ziemi.

Szkoda tylko, że skończyło się dość gwałtownie, gdy uzmysłowiłyśmy sobie która jest godzina i że chyba nie jest dobrze. Ostatni autobus z Port Louis zaraz miał odjeżdżać, a my byłyśmy ponad 20 kilometrów od niego.

Po raz kolejny „hej przygodo!”

Byle dotrzeć do miasta, tam będziemy myśleć co dalej. To akurat nam się udało, pytanie pojawiło się na miejscu.

Masha już była w domu (a miała wynajęty samochód, bo przyjechał do niej jej chłopak, importowany prosto z Moskwy) czyli nie mogła nas zabrać. Było na tyle późno, że nie miałyśmy za bardzo wyboru czym jechać. Udało nam się złapać autobus do Rose Hill, żeby tam czekać na resztę w vanie, który miał nas zabrać do restauracji.

Kwestię naszego wyglądu mogłabym w sumie pominąć, ale wydaje mi się to śmieszne. Wszystkie byłyśmy słone i wciąż w kostiumach. Plus jakieś mało wyjściowe ubrania, bo przecież jak wychodziłyśmy z domu o 8, jechałyśmy na nurkowanie, a nie do eleganckiej restauracji.

Włosy za to miałyśmy piękne! To dzięki Thei. Ona zawsze nosi na głowie pseudokoki. W sensie takie związane na górze w kulkę włosy. I siedziała w autobusie i robiła to samo każdej z nas. Później się odwróciła i zapytała, czy ktoś jeszcze może by sobie nie życzył?

Na pamiątkę tych wspaniałych fryzur zrobiłyśmy sobie zdjęcie. Stanęłyśmy obok siebie i nasze włosy rzucały podobny cień. Takie oto zdjęcie. Szkoda, że ścianą była ściana męskiego kibla przy dworcu.

Ponieważ miałyśmy wciąż prawie godzinę czekania (i dodatkowe to co się spóźnią) postanowiłyśmy udać się na piweczko. Nabyte zostało ono w pobliskiej mordowni, spożyte jednak na ławce na niewielkim placu przy dworcu. Wybitnie romantyczna sceneria. Wybitnie.

W końcu przyjechała reszta. Nie powiem, żebyśmy do siebie pasowali. Gaurav i Anirudh odstawieni, Kasia też, inni ubrani normalnie, a my w tych kostiumach. Ja miałam jeszcze jakąś rozciągniętą sukienkę, spod której wyraźnie było widać, że siedzę w jednoczęściowym kostiumie. No co zrobić.

Restauracja faktycznie była bardzo dobra. Wszystko pyszne, choć jak na tutejsze warunki drogie. Nie był to posiłek za 4 złote. Trzeba było wyłożyć ze 20…

Skończyliśmy koło 23 i do domu. Dla odmiany część padła jak muchy. Ja byłam właśnie muchą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz