czwartek, 17 marca 2011

pool party!

W sobotę nastąpił długo wyczekiwany moment, czyli Global Village. Nie wiem kto wymyślił taki idiotyzm, ale niech będzie.

No dobra sam pomysł może nie jest i taki zły, ale wykonanie fatalne. Telefony na 8 godzin przed, że coś jeszcze mamy zrobić, tylko ktoś nam nie powiedział. czyli wszystko w normie, nic sie nie zmienia w kwestiach organizacji.

Samo Global Village to spotkanie na uniwersytecie, na które wszyscy mają przygotować coś o swoim kraju. Mapy, flagi, coś do jedzenia, piosenki, jak ma się to stroje ludowe.

Interesujące zobaczyć i popytać o inne kraje, ale szkoda, że głównie byli tam ludzie z AIESEC. A jak nie byli, to mają być, bo miała to też być promocja organizacji.

Jednym słowem miało być fajnie, wyszło jak zawsze.

Po staniu przy swoich stolikach, były prezentacje. Jedni śpiewali, inni tańczyli. Tu akurat niektóre rzeczy były śmieszne.

Cudowne spotkanie skończyło się koło 15, trzeba było jechać do domu, bo to był TEN wieczór. TEN oznacza „Pool Party”, czyli impreza, o której była już mowa od ponad tygodnia.

Zanim jednak do niej doszło, trzeba było wrócić do domu, co jak wiadomo, nie jest takie znowu łatwe. Tym bardziej, że pytanie się kierowców, który autobus jedzie do Roches Brunes, nie przynosi najmniejszego rezultatu, z bardzo prostego względu, że sami nie wiedzą. Suma summarum znalezienie czegoś, jadącego do domu, zajęło nam ponad pół godziny. Nieźle.

W domu jak w domu, pośpiech , bo zaraz będzie samochód, który ma nas zawieźć na imprezę życia. W sensie, że mamy dojechać autobusem do Rose Hill i tam będzie samochód. Wszyscy wyglądamy pięknie, piłka o znanym imieniu Wilson jedzie z nami, zaczyna się dobrze.

Pierwszy raz faktycznie van czeka. To, że jest już pełen nie robi nam przecież różnicy. Udało nam się zapakować i jedziemy. Wynik 20 osób w samochodzie uważam za całkiem niezły, do tej pory nie udało nam się go pobić, a nie powiem, żebyśmy się nie starali…

Co istotne w kwestii imprezy, miała być na północy wyspy, gdzieś w okolicach Grand Baie. Dlatego już jadąc do Rose Hill, pojawiła się wiadomość, że jednak jedziemy do Flic en Flac. Praktycznie nie robiło nam to różnicy, tam i tam daleko, więc spoko.

Dojeżdżamy do Flic i pierwsza awaria. W związku z tłokiem panującym w naszym środku transportu, Liz nam zaniemogła. Trzeba ją było trochę reanimować, jednak jakoś sobie poradziliśmy, a zajęło nam to ze 40 minut. Stamtąd, wedle polecenia przeszliśmy przez całe miasteczko na jego drugi koniec, bo tam miała podobno być nasza impreza. No to poszliśmy i dla odmiany ciutkę poczekaliśmy. W końcu zjawił się jakiś łaskawca, który miał nas zaprowadzić na miejsce.

Jest jeszcze kilka istotnych faktów dotyczących całego wydarzenia. Impreza z basenem nagłośniona była przynajmniej półtora tygodnia wcześniej. Dostaliśmy (ja się osobiście nie poczuwam, bo nie dostałam, ale inni tak) maila, co tam ma na nas czekać. A zatem: 2 dj’ów, grill, napoje różniej maści i wartości odżywczej, fontanna czekoladowa, nocleg i co najważniejsze – basen.

Dlatego właśnie nasza czujność już się zwiększyła, gdy tak sobie maszerowaliśmy radośnie po Flic.

Idziemy już na miejsce i nie wygląda to dobrze. Jakoś dziwnym trafem nie spotkaliśmy się nigdy z basenem w bloku.

A właśnie tam nas zaprowadzono. Na 3 piętro w bloku. Na dachu obok była spora kałuża. Może to właśnie miał być basen?!

Żeby nie być niemiła, powiem, że byliśmy odrobinę poirytowani. Wszyscy. Bo, że tak powiem AIESEC po raz enty zrobił nas w bambuko. Zapłacone i trochę już nie ich problem.

Organizator całej tej zabawy bardzo kimś rozmawiał w sprawie zamiany domu z basenem na mieszkanie z rozmrożoną i niepodłączona lodówką, a także z karaluchem w kuchni.

Chyba jasne było, że nie byliśmy zadowoleni.

Mnie poprawił humor Wojtek dzwoniąc, żeby zapytać czy chce iść rano na nurkowanie z żółwiami. Jasne, że chce! Tym bardziej, że jakoś muszę sobie odbić niepowodzenia naszego sobotniego wieczoru.

Po mniej więcej 45 minutach jałowych rozmów, żartów, że to najlepszy basen na świecie, w końcu poszliśmy na plażę. Okazało się, że Yannick kupił sam mięso na grilla, grill jakoś się znalazł, więc szkoda, żeby się zmarnowało.

Na plaży spotkaliśmy inną tańczącą grupę. Prawdę mówiąc wyglądało na to, że mają wszystko to czego my nie mieliśmy. Dj’a, grill, picie. Fakt, zabrakło basenu, ale był zawsze ocean. Zapytaliśmy uprzejmie, czy możemy się dołączyć i o dziwo się zgodzili!

Początkowo nieśmiało, ktoś od nas poczęstował się ich lodem, kurczakiem, aż w końcu i rumem.

Była to najlepsza impreza z basenem bez basenu, a zarazem najlepsza z imprez jakie mieliśmy na wyspie. Naprawdę było epicko.

Trochę nam się koniec zepsuł, jak Ci którzy sami się zgodzili, żebyśmy się z nimi bawili, zaczęli grozić jednemu chłopakowi, który był z nami. Oczywiście miejscowemu. On przezornie się zmył, żeby nie zagęszczać atmosfery. Na nic to się jednak zdało, przestało się robić przyjemnie. Dlatego partiami zaczęliśmy udawać się do centrum miejscowości, żeby ich nie rozdrażniać. Najgorsze było to, że zgubił się nam nasz nieprzeciętnych zdolności organizator. Nie było go i nie było, nie odbierał, nic. Jak kamień w wodę! Dlatego ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby pójść z tym całym problemem na policję. Nie wiem po co, chyba tylko po to, żebyśmy musieli dłużej czekać…

Policja oczywiście nic nie zrobiła, po 50 minutach znalazła się nam zguba. Sama. Nie należy chyba wspominać, że van, zamówiony na 3 wciąż nie przyjeżdżał, a było już po 4?

Poszłyśmy więc z Mischką po wodę do baru, bo to jedyna rzecz, którą tutaj dają za darmo. Posiedziałyśmy tam chwilę i przyjechał samochód.

Przyjechał i co? I oczywiście nie było Filipa! Bo po co! Poszli razem z Theą do sklepu. Dzwonimy i dzwonimy, nic się nie dzieje. Zapakowaliśmy się do vana i już mamy jechać. W gruncie rzeczy to już pojechaliśmy w zasadzie, bo wszyscy byli strasznie zmęczeni. Łaskawie jednak udało nam się zatrzymać, oni jakoś dobiegli, ale okazało się, że Kanada jest stratna. Zalał jej się iPod i przestał działać (powiedzieć mogę, że zalał się skutecznie i nie odzyskał już mocy).

Udało się. Wracamy. Wszyscy. Cali i zdrowi!

No może był nas trochę więcej niż na początku, jak wychodziliśmy z domu. 3 osoby więcej nocowały porozrzucane po różnych materacach czy podłogach.

Ja jak wróciłam poszłam grzecznie spać, bo rano nurki. A reszta hulaj dusza piekła nie ma! Dlatego to ja nie miałam rano kary, a oni tak. Ha!

Jedynym utrudnieniem jakie mnie spotkało, był fakt, że spałam jedynie 4 godziny. Wstałam, szybko się ubrałam i do Grand Baie. Szkoda, że nie wiedziałam, że w weekendy expressy nie jeżdżą i trzeba się tłuc zwykłym autobusem. Dlatego po 4 godzinach snu, ponad 2 godziny spędziłam w autobusach. Tego mi było trzeba. oj tak.

Cudowne doświadczenie, polecam ze szczerego serca, jak zawsze, gdy chodzi o tutejszą komunikację!

Niemniej dotarłam lekko spóźniona i do łodzi. Sprzęt już jest, czas zapolować na żółwia!

Znalazł się! Mały był bo mały, ale był! A później też koło łodzi znalazło się 5 delfinów! To było to, czego mi akurat brakowało. Idealne zakończenie tygodnia! Tym bardziej, że schodziliśmy pod wodę tylko we trójkę, więc nie było żadnego tłoku. Oj tak, tak. To było to!

Później tylko Przemek odwiózł mnie do domu, zahaczając o supermarket, gdzie nabyłam produkty obiadowe, wykorzystane następnie w sposób prawidłowy i smakowity. Okazało się to też bardzo cwanym rozwiązaniem, bo część zamówiła sobie pizzę w Pizzy Hut.

Po 45 minutach zadzwonili pierwszy raz, gdzie pizza.

Po kolejnych 45 minutach zadzwonili drugi raz, gdzie pizza.

Po kolejnych 45 minutach zadzwonili jeszcze raz, już bardziej dla sportu dzwonienia.

Pizza nie przyjechała. Nigdy.

Przyszli za to prawie wszyscy z drugiego projektu, żeby pożegnać naszych Hindusów. Bo co dobre szybko się kończy.

Popłakali wszyscy, pochlipali i ponagrywali filmy.

Dostaliśmy nawet jeden prezent w postaci Kazukiego, Japończyka, który został położony grzecznie w łóżeczku, gdyż trochę go zmogło. Życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz