W sobotę - praca.
Osobiście uwielbiam pracować 6 dni w tygodniu.
To moje ulubione zajęcie. Szczególnie w soboty.
Powtórka z rozrywki. Zbieranie podpisów. Rozmawianie z ludźmi, żeby się podpisali na kartce.
Poniżające i niepotrzebne. Nie lubię, nie wypowiadam się.
Szkoda, że zajęło znów z 5 godzin...
Później trzeba jednak było coś zrobić.
Dlatego jedziemy oglądać wulkan! (dobrze, że wiedzieliśmy, że następnego dnia znów go zobaczymy...)
Pisałam już.
Zielona dziura w ziemi. Pełno drzew, krzaczków i jakaś sadzawka na dnie, do której nawet nie można zejść. NUDA!
Najfajniejszy był tam kibel.
Śmierdział przeokrutnie podobno, ale gdyby miał okienko to byłby kiblem z najlepszym widokiem na wyspie. Widać było stamtąd jak na dłoni połowę wyspy i kawał oceanu.
Szkoda, że ten fetor... Ale była tam bieżąca woda!
Zejście z wulkanu i powrót do Kurzej Pipy. A stamtąd do domu. Pytanie czym, jest zbędne. Jednak istotne jest to, że ponownie trafiliśmy na tę samą linie, co dzień wcześniej z Theą. Czyli ponownie 1,5 godziny wyjęte z życia.
W domu goście.
Szykowała się niespodzianka, bo Stacy, koleżanka z drugiego projektu miała urodziny.
Przyjechał na nie nawet jej chłopak z Mozambiku. W ramach niespodzianki. Słodziaki.
Powiem tak. Ucieszyła się!:)
Później pojechaliśmy do klubu. W sensie po tym, jak sobie zrobiłyśmy kółko wzajemnej adoracji polsko-kanadyjsko-słowackiej. U nas też było fajnie. Tam na balkonie.
Nie to co w klubie. Nuda taka, muzyka jeszcze gorsza, ze poszłam spać na plażę. Ktoś tam sobie gadał, a ja spałam. Szkoda, ze tak zmarzłam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz