piątek, 18 marca 2011

karciane żarciki

I witamy piątek!

W żłobku świętujemy dzień niepodległości.

Jest to 43. rocznica wyzwolenia się spod panowania Brytyjczyków. Ale tak naprawdę oprócz angielskiego jako języka urzędowego i jazdy po lewej stronie mało tych ich wpływów widać. Bardziej francuskie, ale Francuzów jako rządzących to tu od dawna nie było. Jednak jak pisałam, wszystko odbywa się po francusku, a teraz coraz bardziej po kreolsku.

Świętowanie wyglądało podobnie jak dzień wcześniej, oprócz tego, że było ciasto. Nie wiem, ile było w nim litrów oleju, ale dużo.

To niesamowite, ile ludzie tutaj używają tłuszczu. Ciekawa jestem ile hektolitrów tego złotego płynu płynie dziennie, na całej wyspie?

Dzieci oczywiście urocze, jak zawsze.

Jednak to chwilę po pracy nastąpił moment prawdy. A moment prawdy oznacza zmianę daty powrotu do domu!

Pani postukała w klawiaturę, pogadała z koleżankami, uśmiechnęła się i prawie gotowe! Do zapłaty i jest!

BILET PRZEBUKOWANY NA 28 MARCA. Iiiiihhhhhaaaaaaa!

Dziękuję Mamo i dziękuję Tato!

Przebukowany na rzecz wyjazdu na Madagaskar. Chwilę później rezerwujemy kolejne bilety, z wyspy na wyspę dla całej piątki, i już jedną nogą czujemy się jak u Króla Juliana. Dobrze.

Niedługo potem spotykamy się z Ratzimą – chłopakiem, który pochodzi z Madagaskaru. Ratzima jest Ratzimą, bo jego imię i nazwisko składa się ze zbyt dużej ilości połączeń litery a z literą n.

Dowiadujemy się, co powinniśmy zobaczyć, gdzie pojechać, a czego unikać, więc można niebawem jechać do domu. Jechać do domu i szykować się na imprezę, która ma być wieczorem. A, że będzie to ostatnia impreza w składzie zbliżonym jeszcze do pełnego, należy się przygotować odpowiednio.

Żeby nie było wątpliwości, nikt nie wie dokładnie o której ma być van. Wiemy tylko, że jedziemy na północ. Jak na nasze zorganizowanie, całkiem niezły wynik i tak.

Wybieramy się jak sójki za morze, żeby nie było najmniejszych wątpliwości. Na która samochód zamówić? Nie wiemy. Na ile osób? Nie wiemy? O której powrót? Nie wiemy.

Po kilku próbach udało nam się wyjść. Już jedziemy, aż nagle się przypomina, że zapomnieliśmy o Holendrze i musimy zawracać. Najpierw nie wszyscy chcą, ale później się zgadzają, więc w tył zwrot.

Oczywiście tam gdzie miał być z resztą chętnych go nie ma, dlatego robimy to w czym jesteśmy najlepsi, czyli czekamy. Liz dzwoniła do niego z wrzaskiem tylko 3 razy. Przybywa, odświętnie ubrany, można zaczynać.

Budda Bar okazuje się miejscem znanym i nie wiem czy lubianym. Latamy jak opętani, jesteśmy największą grupą w klubie, co daje nam przewagę nad innymi.

Sama impreza całkiem niezła, zagubieni, pogubieni i tym podobne przypadki się na koniec znalazły, więc stan osobowy pozostał pod koniec bez zmian. No może Masha moja złota była z nami ciałem bardziej niż duchem, co miało później swoje konsekwencje rano.

Wróciliśmy koło 4, imprezę zaliczyć można do udanych, choć nie przebiła imprezy basenowej bez basenu. Oooooo nie!

Na czym polegała kontynuacja sytuacji z Masha.

Obudziła się rano, nie do końca jeszcze trzeźwa, ale radosna jak zawsze. I co?

I okazało się, że zrobiła coś co nigdy do tej pory jej się nie zdarzyło. Zgubiła kartę. Co gorsza jedyną kartę, którą tu posiadała.

No i szukamy. Pod łóżkiem, pod kanapą, w torebce, wszędzie. Nic. Nie ma. Jak kamień w wodę. Dzwonimy do baru – nie ma. Nie zostaje nic innego jak zablokować. Dobrze, że miała jeszcze jakieś dolary…

Siedzimy więc sobie i zastanawiamy się jak sytuację rozwiązać (np. problem z bagażem. Masha miała w pierwszą stronę jedynie 28 kilo przy dopuszczalnych 20…, a teraz bez karty pewnie wyjdzie jej i tak niewiele mniej…). Aż wchodzi Filip.

Ha ha ha jak mogła zgubić, a po chwili wpada i mówi, że ma dla niej prezent. I przynosi jej jej kartę. Bo zabrał ją w barze, w ramach żartu. Żeby się trochę podenerwowała. Nie pomyślał jednak, że ona ją rano zablokuje i nie będzie miała pieniędzy, a drugiej karty nie posiada.

No to klops i pupa blada.

Myślałam, że ona go tam zabije. Rozniesie na kawałki i rozsypie w Roches Brunes, bo nawet nie będzie jej się chciało pofatygować nad ocean.

Atmosfera w domu, nie była w związku z tym zbyt sprzyjająca.

Masha spróbowała jednak coś zrobić, zadzwoniła do banku, czy nie ma już szans na odblokowanie i co? I UDAŁO SIĘ!

Odblokowała. Chyba nigdy nie była taka zadowolona jak wtedy.

Niestety nie czuliśmy się wszyscy zbyt dobrze. Ale praca czekała. Jechaliśmy tego dnia do S.O.S. Village Bambous.

Tam czekały na nas dzieciaki, z którymi mieliśmy się bawić przez ponad 3 godziny. Od 5 latków do dorosłych. Było świetnie, krzyki, piski, rysowanie, malowanie, noszenie na rękach, tańce.

Mimo tego, że są sierotami potrafili się uśmiechać.

Po wizycie tam pojechaliśmy do Port Louis na obchody święta niepodległości. Miała być wielka feta, parady i takie tam. Były bardziej takie tam, ale jak latały samoloty to było super.

Posiedziałyśmy tam z 1,5 godziny i do domu. Ostatecznie trochę nas ta impreza dzień wcześniej do czwartej zmęczyła.

Sama impreza to może i była do 4 , ale nam z dziewczętami udało się ją skutecznie przedłużyć. Po powrocie do domu, Mishka w stanie co najmniej wskazującym udała się w stronę lodówki, by wyciągnąć jakąś magiczną butelkę z jej czeluści. Znalazła tylko smirnoff ice, czym musiałyśmy się zadowolić. Rozlewałyśmy ten napój bogów do kieliszków, siedząc na podłodze w kuchni i zwijając się ze śmiechu. Nie było niestety elektryczności, więc za światło służył nam flesz aparatu… Aha i razem ze Słowacją rozmawiałyśmy w naszym słowiańskim języku. Coś między polskim a słowackim, ale wyszło idealnie. Z tym, że ja nie miałam kary rano, a ona tak. Sasasasa

jakk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz