niedziela, 27 lutego 2011

Lord Shiva

Zaburzam to co się działo. W sensie nie jest po kolei.

To był w końcu dzień prawdziwych wakacji, czyli dzień porządnego turysty.

Po imprezie, która skończyła się (daj Boże zdrowie!) o godzinie 5.40 – dojazd do domu, o 10,30 miał być van, który zabierze nas na wycieczkę po południowej części wyspy.

Zaczęło się dlatego normalnie – jedynie 2 godziny opóźnienia. Wybaczamy, czas maurytyjski jest ponad wszystkim, trzeba się z tym pogodzić i kropka.

W końcu jednak udało nam się wyjechać, czyli wycieczka się zaczyna.

Najpierw pojechaliśmy obejrzeć wulkan. Szkoda, że dzień wcześniej też już go widzieliśmy razem z Thea, Mihaelą, Filipem i Cherry (Chinka). Nic się nie zmienił przez jedną noc, pozostał nudny jak był wcześniej. Na przesadne zmiany w przyszłości też bym nie liczyła, nawet w przyszłości kilkusetletniej…

Zdjęcia, jak przystało na turystów porobione – i w dalszą drogę. Do tej pory było miło. Żarciki jak zawsze, ale bez jakiejś zbytniej przesady.

Jedziemy sobie i jedziemy, aż tu nagle stop. Bo korek. Też się już z nimi udało zaprzyjaźnić, jednak ten był z innego powodu. Mianowicie. W tym tygodniu jest indyjskie święto boga Shivy, więc impreza na całego. A że na Mauritiusie większość ludzi to jednak Hindusi – jest zabawa.

Rzecz polega na tym, że jest organizowana 13 kilometrowa pielgrzymka. Przechodzi więc praktycznie przez większą część wyspy. Celem jest olbrzymia statua Shivy w Grand Bassin. Większość z tych, którzy się tam udają, robią to pieszo. Pieszo, ale z pewnym bagażem. Przygotowują wcześniej przenośne ołtarze, które niosą na plecach. Mogą być one jednoosobowe, albo noszone przez 8 czy może więcej osób, a w zasadzie to mężczyzn, bo choć nie ma zasady, że kobiety nie mogą, to tego raczej nie robią. Przede wszystkim chyba dlatego, że ustrojstwo to nawet wygląda na ciężkie. No właśnie, a jak to wygląda. Trochę festyn, nie powiem, że nie. No dobra, bardzo jest to festyniarskie, ale dzięki temu takie niesamowite. Wszędzie mnóstwo kolorów, dużo srebrnych i złotych folii, dzwonki, święte krowy no i podobizny Shivy. Naprawdę, robiło wrażenie.

Takie pielgrzymki ciągnęły się kilometrami. Dlatego też kilometrami można było stać w samochodzie. Zdecydowaliśmy się iść koło niego, a w sumie to nawet przed nim.

Opłacało się o tyle, że pielgrzymi dostają wszystko za darmo. Picie i jedzenie jest rozdawane na drodze. Zajmują się tym rodziny, stowarzyszenia, czy nawet przedsiębiorstwa. Zaszczytem jest karmienie i pomaganie pielgrzymom, dlatego cała droga zastawiona jest namiotami z tym, co przygotowano dla tych, którzy idą. Skłamałabym, jeśli powiedziałabym, że z tego nie skorzystałyśmy. Zaczynając od wody, przechodząc przez te ich smażone cuda, faraty, ichniejszej wersji racuchów, aż po briani. Czyli ryż z warzywami i mięsem. No i proszę. Kto jadł ryż w papierze kiedykolwiek? No kto? (wywalczyłyśmy na szczęście do niego małe plastikowe łyżeczki, bo sztućców to nie oferowali już w zestawie…)

I tak maszerowałyśmy (chłopaki zostali w puszcze na kółkach, jadącej z prędkością ślimaka), zajadałyśmy się tym co nam oferowano, aż trzeba się było szybciej przemieścić. Do samej statuy Shivy. Tam to się działo! Rozpusta darmowego jedzenia, rzeka ludzi, wszędzie przesuwające się ołtarzyki. Warto było wcześnie wstawać dla tego co tam było. Do tej pory uważam, że sporym osiągnięciem było to, że udało nam się tam nie zgubić…

W taki właśnie miły sposób zbałaganiliśmy kilka godzin.

Przyznać muszę, że pielgrzymki do Częstochowy się nie umywają!

Stamtąd udaliśmy się w dalszą drogę, tym razem, by zobaczyć kolejny krater. Czyli witaj wulkanie numer 2.

Niby wszystko spoko, jedziemy sobie, skaczemy jeszcze wyżej (drogą tego czegoś, po czym przejeżdżaliśmy nazwać nie można), aż w końcu Gaurav (aka. Gorawski) zaczyna wyłazić nam z vana w czasie jazdy (lub tak jak pisałam, przesuwania się do przodu). Udało mu się to i wlazł nam Hindus na dach! Przypominam, że były to szlaki drogo podobne, wszędzie naokoło pola herbaty, ewentualnie trzciny cukrowej. Niebotycznie zielono. Po chwili zarządzono więc przerwę i chłopak się długo nie cieszył z dachowej samotności. Wleźliśmy do niego prawie wszyscy i obijając sobie tyłki pojechaliśmy dalej, aż do głównej drogi, gdzie powitali nas panowie policjanci z drogówki.

Uprzedzam wszelkie pytania – nie przyczepili się do tego, że jechaliśmy na dachu. Nic się nie stało.

Zeszliśmy jednak, wtarabaniliśmy się ponownie do środka i już zmierzaliśmy do następnego celu.

Nie wiem dlaczego ktoś to nazwał rajem relaksacyjnym/magnetycznym/czy jeszcze innym, skoro trafiliśmy do świątyni komarów.

Vortex. To tutaj można się naładować, wypocząć, medytować. Jest to jeden z 13 takich punktów na świecie. Niewielkie koło wysypane żwirem, w którym zasadniczo można się zrelaksować. Hindusi jak byli 2 dni wcześniej, mówili że faktycznie działa. Ale oni potrafią medytować, a my nie. Co ich to ich.

Jednak tym razem, nawet oni nie byli się w stanie skupić. Komary cięły jak wściekłe. Jak leżałam na ziemi i szukałam spokoju wewnętrznego wywołanego zestawem: energia kosmiczna + energia Ziemi (czymś w ten deseń karmiła nas ulotka), to już myślałam, że słyszę jakiś strumień magnetyczny, a tu cap! i komar gryzie w kostkę. Nie, nie, nie. To nie było to. Dlatego w drogę, w stronę wodospadu.

Jak się okazało na miejscu, nie był on bardzo duży, ale za to ładny. Woda na dole sprzyjająca kąpielom, z których udało nam się z przyjemnością skorzystać. Z wodospadu można też było skakać, podążając za przykładem miejscowych chłopaków. Sama nie skoczyłam w końcu z tych mniej więcej 6 metrów i już żałuję. Głupia ja. Trzeba było.

Kąpiele kąpielami, ale też nam trochę czasu zabrały. Z tego prostego względu do kolejnego punktu wycieczki się trochę spóźniliśmy. Bo taras widokowy raczej jest ciężki do współpracy po zmroku, tym bardziej, że widać z niego kolejny wodospad, a nie żadne oświetlone miasto. Dlatego przyjechaliśmy i zawróciliśmy. Jakie to tutejsze…

Na tym w zasadzie skończyła się nasza wyprawa.

Aha jeszcze zdjęcia w lesie. Radości było po pachy, choć Liz miała rację, że zdjęcia w nocy na drodze, możemy sobie porobić wszędzie. Ale radości tyle to byśmy nigdzie nie mieli!

Jechaliśmy już do naszego wspaniałego apartamentu. Akompaniowali nam jednak chłopcy. W sposób wybitny, należy przyznać.

Pierdziochy. Przykładanie ust do ręki i wypuszczanie powietrza. Zabawa z przedszkola, dlatego oni bardzo się cieszyli. Nie byłyśmy w stanie ich uspokoić, groźby też nie chciały działać. Dlatego najlepszym rozwiązaniem okazało się pójście spać. Zmogło nas momentalnie.

Było cudnie. To chyba jeden z najlepszych dni, które do tej pory spędziłam na wyspie. Jednak mimo to, najbardziej marzę o tym, żeby pójść spać. Bo od kiedy tu przyjechałam, a to już prawie miesiąc, jeszcze nie udało mi się ani razu wyspać.

Kwestię materaca z kamienia owiniętego obrusem – zostawiam, i nie uwzględniam przy kwestii wysypiania się, bądź nie. To nie ma już nic do rzeczy.

Podsumowując.
Jednego dnia byłam najpierw w Indiach, a chwilę później trafiłam do Afryki.
BOMBA!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz