Wróg numer jeden pozostał bez zmian. Jest to wciąż autobus. Ale co zrobić. W końcu jedyny środek komunikacji, za zbliżone do ludzkich, pieniądze.
Jednak po co się rozdrabniać. Niewiele się tu zmienia, w końcu praca to praca.
Może ostatnio trochę psikusów mięliśmy z pogodą.
Osobiście bardzo czekałam na zbliżający się cyklon. Był już prawie tuż, tuż (lało przez cały wieczór, połowę dnia) i co? i pupsko blade (czyli takie jak nasze), nie ma! Skręcił gdzieś skubany, wrócił nad Madagaskar.
No niby nie powinniśmy chcieć go tu, bo wszystko zniszczy, ale chciałabym to zobaczyć na żywo... No i wiadomo, nie ma wtedy pracy, czyli trzeba siedzieć w domu kilka dni. Odgryźlibyśmy sobie chyba nogi z nudów, ale zawsze jakieś nowości miałyby miejsce.
W związku z tym, że go teraz nie będzie, musimy czekać do następnego.
Także pogoda pogodą, ale już trochę się rozjaśnia problem dlaczego tu tak zielono. Te deszcze codzienne!
Bo niby jesteśmy w Afryce, a wszędzie się zieleni. Drzewa, trawy, krzaczki sraczki. Jest wszystko. Nie pomijając palm, drzew mango, awokado, czy innych z papajami, bądź owocami, których nawet nie znam.
Robi to niesamowite wrażenie. Zielona pustynia. I jak na pustynie przystało - bez zwierząt. No chyba, że muchy i inne latające syfy będziemy kwalifikować w tej konkurencji.
A z życia wolontariuszy.
Szczególnym wydarzeniem było spotkanie niedzielne ze Shruti, która jest odpowiedzialna za nasz program.
Trzeba jej oddać, że na organizowaniu czegokolwiek to się dziewczyna nie zna za grosz, jedynie wszystkim mówi, że ich kocha, ale nikt za nic nie jest w stanie powiedzieć o co jej chodzi. Nie szkodzi przecież, prawda? Pewnie dlatego jest darzona tak powszechną sympatią w naszym domu...
A co było w niedziele? Przylazła do nas o 10 (!!! TAK, NIEDZIELA 10 RANO!) i jeszcze po chwili zażądała obiadu, bo była głodna. No Paaaaanie! Jakże to tak! Dostała hamburgera i została odrobinę olana, więc zdecydowała się na odwrót. I dobrze. W końcu nastał czas na plażę. Dla odmiany.
Z kolejnych interesujących zjawisk na wyspie.
ANTENY.
Ludzie złoci! Na ulicach jest taki facecik (nie wiem, może jest ich cała armia!), który chodzi i sprzedaje anteny. No takie rozkładane do telewizora lub radia.
Dyndają mu na ramieniu, a on chce je wszystkim wcisnąć.
Skarpetki na ulicy zrozumiem, okulary przeciwsłoneczne zrozumiem, ale anteny?!
Choć z drugiej strony chyba już mam pomysł na prezenty z wyspy. Niecodzienne, użyteczne...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz