środa, 23 lutego 2011

HEJ PRZYGODO!

Tłumaczę się już, dlaczego przerwa w dostawie postów. Burza była dla odmiany. I tak się akurat złożyło, że piorun trafił w dom sąsiada. Trafił na tyle skutecznie, że spalił nasz telewizor i Internet. Internet nie tylko nasz, ale w sumie na całej ulicy. Dlatego to, dostęp raczej ograniczony. Ale czego się nie robi dla chwili połączenia ze światem zewnętrznym, poza wyspą?!

Niedziela. Czyli katamaran. Jedziemy całą bandą na Ilot Gabriel. Uuuuuhuuuuuu!

Pobudka o 6 rano, bo o 7 ma przyjechać autobus, żeby nas zabrać do Grand Baie, bo stamtąd wypływamy. Piszę ma przyjechać, bo oczywiście tego nie robi, bo się spóźnia. Ale to akurat żadna nowość. Kwestia przyzwyczajenia, te sprawy.

Po drodze zatrzymaliśmy się po drugą grupę – Winka i w drogę. Niby wszyscy spali jednym okiem, ale noga to im się ruszała w rytmie segi, więc było całkiem wesoło. Minęła godzinka i byliśmy. Przypominam, że mówimy o Mauritiusie, dlatego całkiem naturalne było, że szefostwo od łódki będzie miało mały poślizg czasowy. Mały wyniósł raptem godzinkę, dlatego wypłynęliśmy trochę po 9 (a co tam, że miało być o 8)…

Pierwsze 4 minuty chyba były ok. W 5 nastąpiła zmiana i problemy.

Okazało się, że Kaśka boi się pływać katamaranem. No jasne, że była na nim wcześniej nie raz, nie dwa. Ale tym razem ją to przerosło i dostała ataku paniki. Polski tłumacz (czytaj ja) był niekiedy potrzebny. Na pytania po francusku, odpowiadała po polsku, bo ja byłam blisko. Nie wiem, czy ona nawet to pamięta, bo trochę zestresowana była. Wgryzała się prawie w rurkę trzymającą dach, wczepiała szpony do białości. Wielkim współczuciem ją darzyłam w tym czasie. Bardzo wielkim, bo podróż miała trwać z półtorej godziny. I trwała.

Podczas tego jakże krótkiego czasu, nasza drużyna była wręcz zalewana wydarzeniami. Dotyczyły one głównie, niestety, mało subtelnych kłopotów żołądkowych wywoływanych konfrontacją z falami, oferowanymi nam przez Ocean Indyjski. Z połowa towarzystwa musiała nas opuścić ciałem, bo ono nie chciało już współpracować, choć duchem byli z nami. W to nie wątpiłam ani przez chwilę.

W taki właśnie wybitnie towarzyski sposób dotarliśmy do celu, czyli do Ilot Gabriel. Jacie! Jak tam pięknie! Turkusowa woda, biała plaża, palmy, drzewa… Dotarliśmy z raju do raju. Raj numer 1 to Grand Baie, raj numer 2 Ilot Gabriel. Tam oczywiście pływanie z maską, pluskanie się w tej rozkosznie ciepłej wodzie. Wyłowiłam sobie jakieś ładne muszelki, niestety z mieszkańcami. Jednego chyba jednak udało mi się pozbawić życia…

W tym czasie nikt chyba nie myślał o smarowaniu się różnymi mazidłami… I to okazało się problemem już w czasie powrotu. Wszyscy bardzo cierpieli z powodu zjarania pleców. Baaaaaardzo. Ale to zaraz.

Zanim udaliśmy się w drogę powrotną był obiad. Jakieś rybne szaleństwa, kurczaki jak zawsze, ale było coś jeszcze. Banany. Banany z rumem i cukrem, a wszystko z grilla. Pyszność tego przyćmiewała wszystko. Tego po pływaniu nam było trzeba. No włączając w to jeszcze piwo. Wtedy osiągnęliśmy stan, na który wszyscy czekaliśmy (no może z wyjątkiem tych, którzy nie piją alkoholu).

Po takich smakowitościach czas do domu. Powrót okazał się mniej owocny w ofiarach. Kasia wciąż wracała wczepiona w statek, do momentu aż nie zasnęła na ramieniu Anirudha. Pięknie wyglądali oboje, szczególnie, że w śnie towarzyszyła im znaczna część osobników przebywających na łodzi. Sama także się do tego przyznaję. Kołysani przez fale płynęliśmy przez ocean. Z krótką przerwą pod niesamowitą, niemal pionową skałą, a następnie drugą, przeznaczoną na skakanie z łodzi. Taki właśnie był koniec naszej wyprawy. Ponownie znaleźliśmy się w wersji Basic „turkusowa woda + biały piasek”.

Jednak, żeby tradycji stało się zadość musiał też dojść do głosu autobus. Miejsce vipowskie zostały zajęte – pierwszy rząd, tuż obok kierowcy i w drogę.

Tym razem licznik działał i przy jakiejkolwiek prędkości nie wskazywał 5km/h jak u Pana kierowcy dzień wcześniej. Ten szalony driver współpracował nawet z nami przy zmianie piosenek!

Jednak nie to było najdziwniejsze w tej podróży. Wyprzedanie na trzeciego, mieszczenie się przy okazji między innymi samochodami na jakieś 6 cm, wszystko ok. Zwycięzcą tego odcinka okazał się typ prowadzący skuter, a może raczej coś na kształt skutera. Prawdopodobnie posiadał nawet kask, ale istotniejsze było to co robił. Mianowicie. Jechał droga krajową i pisał jedną ręką smsa. No proszę bardzo, to była dopiero sztuka! Został moim mistrzem stwarzania zagrożenia na drodze. I to bezapelacyjnie!

Jednym słowem wyjazd/wypływ należy zaliczyć do udanych. Może z wyjątkiem stanu naszych pleców. Bo to co się z nimi stało, przez siedzenie kilka godzin w wodzie, można sobie wyobrazić. W domu siedzieliśmy bardzo spokojnie, bez zbędnych ruchów, bo wszystko nas bolało. O spaniu nie wspominam, bo to raczej do kategorii snu się nie zaliczało. Nie chcę też sobie wyobrażać co działo się z Niemcem z drugiego projektu. Przyleciał ze 3 dni wcześniej, biały jak ściana i zjarał się na czerwono. Bardzo czerwono. Bolało jak się tylko na niego patrzyło.

Następny dzień nie wyróżniał się zbytnio od wcześniejszych – pracujących. No z wyjątkiem wieczoru. Uprzejma jak zawsze gra w „pytanie czy wyzwanie” pochłonęła nas na kilka godzin… Och ciekawostek, a ciekawostek! Ale to zostaje już między nami. O.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz