Trochę się znów a Afryce dzieje.
W sobotę była praca. Taka interesująca i potrzebna, że jak chciałam zacząć dziś pisać kolejnego posta (niedziela), to musiałam zapytać koleżanki, co się wczoraj działo i co robiliśmy. W sumie nie trzeba wiele więcej pisać, żeby to opisać, ale trochę się jednak pokuszę.
Na 9 mamy być w centrum handlowym w Quatre Bornes, gdziekolwiek miałoby to być na mapie wyspy.
Z tego względu, że na 9, dopiero koło 9.15 przyjechał po nas chłopak, który miał nam pokazać gdzie jedziemy. Jasne, że jak idziemy na 9, to docieramy kolo 9.50. Nikt z Was tak nie ma?! Jak Wam szefowa powtarza, że to takie ważne, żeby być na czas, a to jej człowiek ma marne opóźnienie 45 minut...
Jednak jesteśmy, i co? I nic, jak zawsze! Miały być standy - nie ma, miało być coś tam - nie ma, co innego - nie ma.
Było tylko to co przynieśliśmy sami z domu, nasze plakaty, nasza taśma klejąca. Nawet nożyczek nie dostaliśmy! Choć w sumie zaraz, załatwili obrzydliwie poplamione płachty, które miały udawać obrusy...
Jednak to wnikanie w zbyteczne szczegóły.
Na czym polegała praca.
Mieliśmy rozmawiać z ludźmi o biedzie i namawiać ich do oddawania krwi (tego dnia, razem z nami, była możliwość pokłucia sobie ręki, by pomóc innym. bardzo szczytne). A ponadto, mieliśmy wszystkich napotkanych i zagadanych, o podpisanie kartki, z tego tylko powodu, że rozmawialiśmy.
Muszę przyznać, że czułam się jak rasowy debil, prosząc ludzi o podpis za to, że mogłam ich zagadywać przez jakieś porywające 15-20 sekund...
Celowość tego? nadal nieodkryta, pozostaje tajemnicą dla wszystkich. No może poza kilkoma osobami z AIESEC, ale kto ich tam w sumie wie...
Na szczęście dla nas, ten spęd skończył się przed 15. Milion przerw obiadowych, dwa miliony na siusiu za 10 rupii - wiadomo jak to bywa. Jakoś poszło, koniec nastąpił.
Tylko CO DALEJ?! dzień rozwalony zupełnie, problem ze zlokalizowaniem własnego pobytu. Ale w końcu nie takie rzeczy się robiło. W końcu jest z nami "sister power"!
Teraz pytanie czym jest "sister power''. Odpowiedź jest banalna. Thea razem z Mikaelą kupiły nam jednakowe bransoletki. Takie chciały być sprytne, że mają być w kolorze flagi Mauritiusa, takie dumne z siebie były, tylko szkoda, że kupiły w kolorach Jamajki, ale to się wybacza. Ostatecznie przy tym słońcu, czarny szybko wyblaknie, będzie się udawać, że to granatowy...
Kolejny wystrzałowy tego dnia zakup to piłka. Piłka do siatkówki. Tyle czasu już o niej mówiliśmy, że przydałaby się, aż w końcu się ziściło.
Po wyjściu ze sklepu, Kanada (Thea) potrzebowała mniej więcej 4 minut, żeby wrzucić ją na środek ulicy pod jadący autobus. Na szczęście nikomu nic się nie stało, piłka też wyszła z tej konfrontacji bez szwanku.
Poza piłką pozostał jeszcze jeden problem. Gdzie jedziemy. W końcu decyzja została podjęta. Wsiadamy do pierwszego lepszego autobusu i jedziemy nim. byle gdzie. Nie do końca to wyszło, bo wiedzieliśmy co chcielibyśmy zobaczyć. To tam, gdzie 7 kolorów piasku jest. No jasne, że nazwę poznam dopiero jak pojadę. Wiem, że na "Ch" się zaczyna...
Jedziemy tam i jedziemy. Autobus jak to autobus, przystanków ma moc, jednak wciąż powoli do przodu. Do czasu. Jak Pan kierowca wziął się za siebie, to myśleliśmy, że skończymy bez nóg. Wyprzedzanie na trzeciego, na fotelu wysiedzieć nie można,bo rzuca, włosy rozwiane - bo okna przecież pootwierane w formie klimatyzacji.
To było lepsze niż rollercoaster, bo na żywo!
Pan kierowca chyba jednak wiedział, że się spieszymy, że tak zasuwał. Niestety jednak nie osiągnęliśmy celu, bo wysiedliśmy, żeby dla odmiany pójść na plażę. A wiadomo, że dzień bez plaży to dzień stracony! Trochę dlatego, że zwiedzanie piachu przez 15 minut (bo tyle mielibyśmy gdybyśmy tam dojechali i chcieli wracać autobusem, a nie taksówką) nie miało najmniejszego sensu.
Zatem skończyło się na pięknej plaży i rozlanych 4 piwach.
Kto z nas nie usiadł na ławce, a już wiedzieliśmy, że jest zepsuta - rozlewał kolejne piwo. Za to każde w inny, niepowtarzalny sposób...
Byliśmy okropni, zasługiwaliśmy na burę!
Po plaży oczywiście walka z czasem, żeby zdążyć na 2 ostatnie autobusy jadące do domu.
Póki co szczęście nas nie opuszcza - udało się.
Następnie lulu, bo rano czekał nas katamaran!
Ahoj!
Miło i wciągająco się czyta :)
OdpowiedzUsuńCzy możesz napisać kilka słów o programie w którym uczestniczysz, oraz z jakiej instytucji udało ci się załatwić tak fajny wyjazd ?
Pozdrowienia z mroźnej i zasypanej śniegiem Polski :)