Kontynuacji czas nastał.
Co się u nas może dziać na wyspie? No przygody i przygody, przejścia, przeprawy i nowe doświadczenia.
Jako pierwsze. WIELKIE oficjalne otwarcie naszych projektów. Walki z biedą i drugiego, równoległego o prezentowaniu różnych kultur (lub jakoś tak).
Przez 3 dni nam mówili, żebyśmy byli ubrani najbardziej official jak się da. W mailach, jeszcze przed wyjazdem pisali, żeby coś zabrać na tę nieprzeciętną okazję. I co? No a co mogło być, nikt nic nie miał. No fakt tutejsi się odstawili jak stróż na Boże Ciało (garniaki chłopcy przyodziali, szkoda że komplet spodnie w prążki + gładka marynarka trochę nie chce iść w parze, lecz co zrobić?!), a my? No to u nas królowały tshirty i klapki. Była niby telewizja, ale chyba tutejszy sygnał nie dociera do Polski, żeby się pochwalić swoją medialnością… Życie.
Przemówień ze 4, 3 prezentacje osiągające prędkość światła (ze slajdów do przeczytania były tylko 2 linijki, jak komuś udało się dojść do połowy trzeciej, to chyba musiał być po kursie szybkiego czytania).
W ten sposób, godzinka poszła w niepamięć.
Godzina 13 - koniec - to jednak zobowiązuje. Tym bardziej, że to sobota. Zatem sru! Najbardziej zawzięci jadą na plażę. Oznacza to niewątpliwą przyjemność podróży komunikacją miejską. Bajońskie sumy, które płacimy za każdy autobus, na pewno nie są przeznaczane na kupno nowych pojazdów. Oj nie, nie. Do tej pory zadziwia mnie biletomat. No do złudzenia przypomina człowieka z jakimś dziwnym urządzeniem w ręku. Chodzi jeszcze po autobusie i kasuje. Kasuje i kasuje. Daje kwitków moc i kasuje dalej. Niektórzy mają takie cuda co robią bzzzz i bilecik się drukuje (to chyba na to idą nasze rupie, bo wydaje się, że to najnowocześniejszy sprzęt tego przedsiębiorstwa, a i tak wygląda jakby miał minimum 10 lat), ale nie wszyscy mają tyle szczęścia i muszą się trochę napracować kręcąc korbką. Nie ma nic za darmo. Choć z drugiej strony te z korbką są najskuteczniejszym środkiem samoobrony. Metalowe ustrojstwo ważące z 5 kg. Czyli jest to tak zwane urządzenie wielofunkcyjne.
Przesiadki się odbywają szczęśliwie, miejsce docelowe zostaje osiągnięte (plaża Flic en Flac). Zabawy w wodzie (Filip znów się gubi), spanie plackiem na słońcu i można jechać do domu, żeby kilka godzin później wrócić tu na imprezę.
W domu chaos. Wszyscy biegają, bo zaraz impreza u właściciela naszego cudownego lokum. Wiadomo, że człowiek robi to z dobrego serca, a od nas nikt nie chce iść. Przyjeżdżamy, a tam góry jedzenia (pyszne), picie, czyli wszystko czego potrzeba. Piłka kopana poszła w ruch, tańce (taniec tutejszy też – sega), gry i zabawy. Trochę żal było wychodzić, ale kolejne miejsce czekało na nas.
Szach mat prysznic (bez wody oczywiście, ciekawe doświadczenie) i przygotowywanie magic bottle. No była taka magic, że Indie w trakcie imprezy ciut nas opuściły i zostały zmuszone udać się na zasłużony odpoczynek.
To jednak było później. Przyjechaliśmy do domu drugiego projektu (tych od kultur), a pomógł nam w tym szalony Pan kierowca z iPadem, jednak tym razem nie korzystaliśmy z usług tego cudownego gadżetu. Wysypujemy się z samochodu, a tam umierająca impreza! Wszyscy siedzą przy stole, bez światła w sumie i nic się nie dzieje (za osiągnięcie należy uznać, że nie siedzieli wszyscy w Internecie, jak maja w zwyczaju). Nawet nasza banda ich nie rozerwała, więc poszliśmy do klubu. Trochę nie wiem jak było, bo wylądowaliśmy na plaży w pięć osób. Choć w sumie może w cztery, bo jedna była wtedy ratowana. No nieważne. Odstawiliśmy go jednak do samochodu jadącego do domu, a sami w trójkę (plus jeden z tubylców) zostaliśmy. Zwabił nas naiwnych powrót. Jednak miał być dopiero o 7 rano, co już wtedy (o 3) nie powinno wróżyć dobrze. Jednak do odważnych świat należy – zostajemy.
Panie! Co tam była za muzyka. Stroboskopy dają czadu, sieka leci, ktoś raczej udaje, niż faktycznie coś miksuje. No nie, nie! Nawet noga sama szurać nie chce. Ciężkie to było doświadczenie, zarówno muzyczne jak i finansowe (jakoś trzeba się tam było trzeba wspomóc, by móc wytrzymać).
Godzina 4.30 to już można iść na plażę, bo impreza dogorywa. Kilka rund zapasów w piachu i pora do domu, żeby czekać na samochód. Na miejscu wolna okazuje się podłoga, korzystamy z jej uprzejmości. A co! Dobrze, że to było tylko jakieś 40 minut, bo mało wygodna się okazała.
Pan taksówkarz zawiózł nas uprzejmie (choć to chyba za dużo powiedziane) do miejscowości o wdzięcznej nazwie Bambous. No to tam czekanie jakieś 20 minut na autobus do naszej metropolii. W międzyczasie spotykamy koleżankę (ta za to jedzie tam, skąd my przybywamy – Flic en Flac), jednak walka trwa i obieramy kierunek dom. Jazda pierwszym autobusem (cudnie, nie ma tłoku!), wychodzimy i kolejne 30 minut łażenia. Dlatego wtedy spotykamy Kasię (też jedzie do Flic en Flac na spotkanie drugiego projektu), a mu dalej walczymy.
W końcu udaje nam się dotrzeć do domu. Bez snu, jedzenia, picia. Czyli pada decyzja o wyjściu na plażę. Zaraz. To idziemy! Michaela się przyłącza i nasza niewyspana gromadka wychodzi ponownie z domu. Jest godzina 10.
Jedziemy tym razem w kierunku plaży Grand Baie. I to była najlepsza decyzja jaką można było podjąć. Jak powiedziała Thea – to najlepszy kac naszego życia. Rajska wyspa ukazała swe oblicze w pełnej krasie. Tam jest po prostu pięknie. I koniec.
Cały dzień moczenia się w wodzie, w turkusowej wodzie wart był poświęconego snu.
Szkoda tylko, że znów trzeba było wracać i walczyć z autobusami. A że to niedziela, to one też żyją własnym życiem. Jednak przygoda to przygoda, podejmujemy wyzwanie i po raz kolejny wychodzimy z niego obronną ręką.
Przychodzimy do domu i padamy jak muchy.
Tu rumun pisze! ogarnelam to cudo i moge komentowac:D
OdpowiedzUsuńbozeeeeeeee....przeczytalam do konca..ale czasem sie nie moge polapac i gubie i musze od nowa czytac:D
Ale to w twoim stylu tak pisac:D
powiedz mi tylko dziecko kochane z kim ty tak chodzisz na plaze i do pracy i w ogole bo ciagle piszesz MY to chce ogarnac co znaczy MY;)wiem ze to sie zmienia pewnie ale tak generalnie;D
ah i w przebiegu i kolejnosci imprez i zastanych tam atrakcjach sie kompletnie zagubilam wiec nie komentuje:D
buzi!