Noc na obrusie - niezapomniana.
Sądzę, że duża zasługę należy przypisać liniom Air Mauritius (serdeczne pozdrawiam wspominane już stewardessy) i 12 godzinom, które zabrały z mojego życia.
Ale nie w tym rzecz, wracamy do spraw wyspy.
Noc nazwijmy wyspaną.
Materac mający 1cm grubości spisał się na medal. Razem z frędzlami.
Kolejne starcie - internet. Jednak 1:0 dla mnie połączenie zostało nawiązane i co ważniejsze - utrzymane.
Wyzwanie numer dwa na dzień numer dwa - prysznic. Konfrontacja także zakończona sukcesem , udało mi się wziąć prysznic, była woda, która tu - w czasie pory suchej, nie jest dostarczana do naszych słodkich, brudnych domków, szczególnie w porach, w której się jej potrzebuje.
Niemniej po prysznicu większej części naszej komuny, pada komenda "PLAŻA"
No jasne, że plaża, w końcu wyspa musi nadrobić wczorajszą wpadkę.
Jednak, żeby dotrzeć na wymarzone Grand Baye, należy skorzystać z usług komunikacji miejskiej, bądź wyspiarskiej. I to 2 razy.
Odcinek pierwszy: slumsy - Port Louis. Port Louis to stolica wyspy, wciąż przeze mnie nieodkryta, jednak jej zapach już znam. Określiłabym jako zbliżony do mięsa leżącego od dobrych kilku godzin w pełnym słońcu. Tak więc ten niewątpliwy walor miasta można pominąć.
Jednak zanim się znalazłyśmy w mieście niezbędna była podróż autobusem. Przyjemność ta kosztuje 28 rupii, co daje nam mniej więcej 3 złote. Jak się to podliczy, to jazda autobusem będzie tu graniczyć wręcz z rozpustą, gdyż pochłonie sporą cześć budżetu. Ale, ale, wracając do sedna.
Autobus jaki jest każdy widzi. Ale nie te tutaj. To, że jadą zaliczam do sfery kolejnych sukcesów. Drzwi powinny się zamykać i otwierać automatycznie. Tak jednak nie jest, rządzi nimi Pan od sprzedaży biletów. Po tym jak otworzą się poprzez działanie siły jakiejś (no wychodzi moja ignorancja w kwestii praw fizyki, nie wiem jaka siła otwiera te drzwi na zakrętach), Pan podchodzi i zamyka. Krótka piłka.
Dojeżdżamy do miasta i musimy dojść na kolejną pętlę. Niech będzie, że to pętla. Dziesiątki autobusów, każdy jedzie w inna stronę, osobiście uważam, że nie do ogarnięcia jest to skąd i dokąd. Maurytyjczycy jednak się orientują, więc chwała im za to. Złapałyśmy jakiegoś tubylca, skąd będzie coś co nas zawiezie na plaże. Powiedział, okazało się to prawdą.
Czyli Vamos a la playa!
Bilet zapłacony, wszystko pięknie. Tłum i ścisk, ale przecież nie chodzi o warunki podróży, a ich cel. Wyjeżdżamy z miasta, mijamy małe miasteczka. Zdjęcia porobione, jednak nie da się ich tu wrzucić, ze względu na jakość połączenia. Ale to do nadrobienia.
Z powodu zdjęć było też zamieszanie. Pan Biletowy przyleciał, że robiłam zdjęcia jakiejś światyni. No co miałam powiedzieć, że nie, jak tak? No to, żebym dała jakiś datek na budowę kolejnej (a może i tej samej?!). Sprawdziłam ile dawali inni, mówię, że dam, niech mu będzie. 25 rupii zapisane jako datek, może umieszczą moje nazwisko w księdze darczyńców?! Okaże się.
W końcu dojeżdżamy na plaże. Nosi romantyczną nazwę Trou aux biches.
Z serii zabawy językowe: dodajemy "t" w słowie biches, otrzymujemy francusko-angielską mieszkankę "dziury w ..." no właśnie, każdy już wie w czym, choć może bardziej odpowiednie byłoby w kim...
Plaża.
TAK.
To jest plaża z katalogów. Pełnia szczęścia, wiemy dlaczego wybrałyśmy projekt walki z biedą. Te kilka godzin spędzonych tam, należy do nas. Turkusowa woda, drobny piasek, słońce. Więcej chcieć nie można. (no dobrze było jeszcze świeże mango)
Po plaży - mały obiad w okolicznej knajpie. A tam standard - kelner nic nie rozumie, przynosi co chce. Jednak wszystko znika, czas na powrót.
No i tu się zaczyna.
Początek drogi ma ręce i nogi, smiechy, żarciki - jedziemy. Ponieważ jest duszno i parno, jadąc suszymy ręczniki, robiąc z nich peleryny. Radości co niemiara. Do momentu aż wsiada delikwent w pomarańczowej czapce.
Przysiada się do nas i po jakimś czasie zaczyna się robić niezbyt miło. Ze strony koleżanki pada "What's the f*ck with you", rekacja kierowcy natychmiastowa - kazał mu się przesiąść.
W tym momencie zaczyna się też korek.
Korek oznacza zło, bo do slumsów ostatni autobus jest o 18.30. Później umarł w butach - nie ma nic.
Stoimy i stoimy, w końcu coś się rusza. Pędzimy jak dzicy do miasta (dobre drogi to jednak tylko te główne), wszystko nam się w związku z tym o wszystko obija, ale docieramy do celu.
Jest 18.22. Cała droga zajęła nam raptem 1.50h... Czyli zostaje nam 8 minut na przejście. Nie jest dobrze, ale co zrobić. Leeeeecimy!
Po drodze, kolejna przyjemność. Zamknięty już targ. Śmierdzi nieprzeciętnie, więc jakieś 200 metrów trzeba pokonać na bezdechu. Udaje się.
Kolejna niespodzianka - głowa.
Na środku chodnika leży rozkładająca się już głowa owcy. Widok nieprzeciętny. Nie polecam.
Mijamy głowę i znów pędem na autobus.
Jesteśmy na czas. A w sumie to nawet przed nim. Autobus odjeżdża o 18.40, a my byłyśmy o 18.29. No świat i ludzie.
Wsiadamy, jedziemy i jesteśmy w końcu na miejscu.
W domu - nowi goście. 2 Hindusów, Chinka i Kanadyjka. Mają farta, bo już są łóżka. Jedno na wstępie przejmuje osobiście, bo jednak wizja spania spania na materacu grubości jednego centymetra nie napawa mnie przesadnio optymizmem.
Wszyscy mili, choć Chinka mówi, że ''I'm not internet user", ale w sumie jej sprawa. Za to kanadyjski bagaż zaginął i może być wszędzie. Kto wie, jakiś Meksyk lub Syjon? Zobaczymy jak już przyleci.
No to w sumie tyle na dziś. Łóżko, nowy materac i obrus czekają!
P.S. Tu nie ma kotów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz