Noc na obrusie - niezapomniana.
Sądzę, że duża zasługę należy przypisać liniom Air Mauritius (serdeczne pozdrawiam wspominane już stewardessy) i 12 godzinom, które zabrały z mojego życia.
Tak czy inaczej, pierwsza noc na wyspie należy do wyspanych.
Kolejny etap - walka z internetem. w rezultacie 1:0 dla mnie, co oznacza kolejny sukces. Ale na tym nie koniec! Udało mi się nawet wziąć prysznic rano, co wcale nie jest takie oczywiste.
Pora sucha to wspaniały czas, kiedy woda w kranach w ciągu dnia cudownie wysycha.
Jednak nie warto się rozdrabniać.
Siedzimy, siedzimy i pada propozycja PLAŻA. Czyli co? Szansa dla wyspy na nadrobienie wczorajszych doświadczeń.
A zatem dziś kierunek Grand Baye.
Żeby się tam dostać wystarczy przejażdżka dwoma autobusami. A tu autobus z powodzeniem można nazwać wyzwaniem.
Jako osoba nie będąca w posiadaniu rupii, zapożyczam się na bilet, co kosztuje mnie niecałe 3 złote. W sumie bilety wyjdą nam jedną z najdroższych rozrywek w czasie naszego pobytu. Biletowa rozpusta powiedziałabym nawet.
Ale jedziemy. Sztuczna skóra na siedzeniach przyjemnie przykleja się do nas, ale jesteśmy (6 dziewczyn) dzielne i udajemy, że nic nam nie doskwiera.
Jest całkiem nieźle, udaje nam się dotrzeć do miasta (do stolicy wyspy, do Port Louis) bez większych problemów (okazuje się, że drzwi zamykane ręcznie - a otwierane siłą jakąś, no nie jestem jednak dobra z fizyki jak widać - nie są żadną przeszkodą w podróżowaniu po tej wyspie.
Wysiadka z limuzyny pachnącej konwaliami i czas na kolejną przeprawę. Trzeba znaleźć drugi autobus na innej pętli. O ile można było to nazwać pętlą. Autobusy w nieskończonych ilościach jadące nie wiadomo gdzie.
Po milionie zadanych pytań udaje nam się znaleźć kolejny, którego destynacją jest nasza plaża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz